"W kilkanaście dni po przejściu frontu złapano jakiegoś Niemca i sądzono go doraźnie w sali Domu Ludowego. Co złego zrobił i kim był? Nie wiem. Jakoby był podejrzewany o szpiegostwo na zapleczu frontu. Zapadł wyrok śmierci przez powieszenie. Ustawiono szubienicę na środku rynku, od wschodniej strony cerkwi. Spędzono ludzi z Sokółki. Wykonawcy wyroku podjechali samochodem pod szubienicę i dokonali egzekucji. Denat wisiał na szubienicy przez dwa dni z tablicą na piersiach. Egzekucji nie widziałem, ale wisielca doskonale pamiętam" - publikujemy wspomnienia mieszkańca Sokółki z 1944 roku, już po zakończeniu działań wojennych.
Niemiec ten jakoby nazywał się Rudi lub Rudolf Jordan. Miał być dezerterem, pętał się po wsiach i stał się obiektem zemsty. Inni świadkowie z kolei twierdzili, że był to SS-man, który palił okoliczne wsie i dokonywał represji na ludziach.
W sierpniu 1944 roku w parku miejskim odbyło się jakieś zebranie czy też wiec. Na płycie betonowej po byłym pomniku wolności była ustawiona przyczepa. Miały to być wybory burmistrza, a co to faktycznie było, nie wiem? Po tym zdarzeniu osoby starsze mówiły, że burmistrzem został rolnik z przedmieścia pan Franciszek Godlewski.
Nam, dzieciakom ważniejsze było jednak co innego. Po tym zebraniu miał zostać wyświetlony film. Kino - coś, czego nie znaliśmy. Ciekawość nasza była przeogromna. Czekaliśmy na to interesujące widowisko. Zbliżał się wieczór. Między dwiema wysokimi lipami, rosnącymi przy środkowej alejce, zawieszono na czterech linkach biały, duży ekran. Dziś lip tych w parku nie ma, gdyż podczas pewnej letniej burzy uderzył w nie piorun i o dziwo, obie rozleciały się w kawałki. W odległości około 10 m od ekranu ustawiono na trójnogu zieloną walizkę. Po otwarciu klap tej walizki wyłoniły się jakieś kółka, trybiki, nieduża lupa skierowana w stronę ekranu. Na górze tej walizki zamontowano na wysięgnikach dwa koła. Jedno było wypełnione taśmą filmową. Po zapadnięciu zmroku obsługa kina najpierw uruchomiła agregat prądotwórczy, który wytwarzał sporo hałasu. Koła na walizeczce zaczęły się obracać, a z jej wnętrza poleciał w kierunku ekranu jasny snop światła. I wtedy ekran ożył. Osoby na ekranie zaczęły się ruszać, a z głośnika popłynęła muzyka i rozmowa. Obsługę kina stanowili rosyjscy żołnierze. Film był produkcji radzieckiej, wojenno-propagandowy pt. "Oni bronili swojej ojczyzny". Ciekawość została zaspokojona. Byliśmy w kinie. W późniejszym czasie jeszcze kilka razy w parku zorganizowano seanse filmowe. Z chwilą nastania chłodów filmy zaczęto wyświetlać w sali Domu Ludowego.
Po przejściu frontu w mieście odczuwało się rozprężenie. Chłopcy zaczęli na kolei szabrować kółka, po których przesuwały się druty przestawiające semafory. Zdawali sprawę z tego, że postępują niewłaściwie i robili to ukradkiem. Ktoś pokazał drogę i za jego przykładem poszli inni. Kółka były używane do budowy hulajnogi. Na takim pojeździe bardzo dobrze było zjeżdżać z górki.
Gdy front odsunął się na zachód, Rosjanie natychmiast przystąpili do remontu torów kolejowych i urządzeń stacyjnych. Odbudowali na drewnianej konstrukcji wieżę ciśnień, która potem długi czas służyła kolejarzom zaopatrując parowozy w wodę. Odbudowano wszystkie mosty i przepusty. W celu pozyskania materiału budowlanego wycięto w Kuryłach cały, wysokopienny lasek będący własnością mecenasa Dominika Pietrasza. Te drewniane mosty i przepusty służyły kolei przez szereg powojennych lat. Ponieważ były słabej konstrukcji pociągi pokonywały je bardzo powoli. Jeszcze w 1954 roku trasę Białystok - Warszawa pociąg pokonywał w ciągu sześciu godzin. Infrastruktura kolejowa w wyniku działań wojennych poniosła ogromne straty. Czego nie zniszczyli Niemcy, to dopełnili "zdobywcy". Sowieci zdjęli drugi tor i jako trofeum wojenne wywieźli do Rosji. Do dziś nie ma drugiego toru na odcinku Białystok - Sokółka.
Bardzo niebezpieczną zabawą dzieci było strzelanie z prochu. Po przejściu frontu materiału do strzelania było pod dostatkiem. Starsi chłopcy brali łuski od wielkokalibrowych karabinów maszynowych lub małokalibrowej artylerii. Łuskę napełniali do połowy prochem artyleryjskim. Proch ten był koloru jasnobrązowego. Wyglądem przypominał gruby, okrągły, perforowany cieniutkimi otworkami makaron, pocięty na 2-centymetrowe odcinki. Proch ten zbieraliśmy na stanowiskach artyleryjskich i na placu kolejowym, obok budynku stacyjnego, gdzie była składowana amunicja. Napełnioną prochem łuskę wbijało się na odpowiednią głębokość w ścięty pień drzewa. Następnie trzeba było wykręcić spłonkę. W powstały otwór wkładaliśmy długi lont. Po podpaleniu lontu wszyscy kryli się w bezpiecznych miejscach. Siła wybuchu wyrzucała łuskę na dużą wysokość, przy czym następował bardzo głośny huk. Zazwyczaj łuska ulegała rozerwaniu. Przy strzelaniu z większego kalibru łusek, rozlatywała się łuska i pieniek. Skwer przy ul. Białostockiej miał niskie drewniane ogrodzenie. Od tego rodzaju zabawy wszystkie słupki były porozrywane w kawałki. Była to zabawa atrakcyjna i zarazem niebezpieczna.
Inny rodzaj zabawy z prochem artyleryjskim polegał na tym, że "makaronik" kładło się na kamień i z góry uderzało się z wielką siłą, drugim, dużym kamieniem. Pod wpływem uderzenia następował głośny wystrzał. Był też inny rodzaj prochu artyleryjskiego, rurki koloru ciemnobrązowego, długości około 30 cm. Rurkę taką przyciskało się butem i z jednego końca podpalało. Rurka zachowywała się jak rakieta odrzutowa. Z sykiem wyskakiwała spod buta i leciała w sposób niekontrolowany w powietrze. Groziło to w każdej chwili pożarem, ponieważ było dużo dachów z łatwopalnym pokryciem. Całe szczęście, że tych latających rurek było mało. Wkładaliśmy też całe naboje karabinowe do ogniska i czekaliśmy cierpliwie na moment wybuchu, kończący się rozwaleniem ogniska. Mieliśmy ogromne szczęście, że te powojenne zabawy nie skończyły się kalectwem.
W schodach prowadzących do kościoła św. Antoniego Padewskiego tkwił w ziemi ogromnych rozmiarów niewybuch bomby lotniczej. Kiedy tam spadła i w jakich okolicznościach - tego nikt nie wiedział, gdyż dziwnym trafem płyty chodnikowe obróciły się i szczelnie ją przykryły? Obecność bomby wyszła na jaw dopiero, gdy przystąpiono do naprawy schodów. Widziałem ją na własne oczy, gdy szliśmy do kościoła na nabożeństwo. Z boku miała okrągły dekiel o średnicy około 10 cm przykręcony wkrętami. Wszyscy mówili, że pod nim tkwi zapalnik zegarowy. Bomba w każdej chwili groziła wybuchem. Co z nią uczyniono, nie wiem. Jakoby radziecki żołnierz, gdzieś ją wyniósł, za co otrzymał butelkę wódki.
W jedną z sierpniowych niedziel 1944 roku, weszliśmy do spalonego budynku niemieckiego landratu przy ul. Grodzieńskiej (dziś to siedziba Jaskółki). W pakamerze pod schodami leżała ogromna sterta blankietów niemieckich dowodów osobistych. Nie wiedzieliśmy, co to jest i do czego służyły te zielonkawe kartoniki. Każdy z nas wziął tego tyle, ile dał rady. Ja przyniosłem do domu około 150 blankietów. Złożyłem je w kącie dużego pokoju. Tymi kartonikami bawiłem się w nieumeblowanym pokoju, rzucając je od jednej ku drugiej ścianie. Rodzice nie interesowali się moją zabawą. Któregoś dnia do naszego mieszkania weszło dwóch UB-owców. Podczas ich wizyty bawiłem się tymi kartonikami, rozrzucając je po całym pokoju. Ubowcy spostrzegłszy blankiety dowodów osobistych zainteresowali się ich pochodzeniem. Po uzyskaniu wyjaśnień ojca, kazali kartoniki natychmiast spalić, ku memu zdziwieniu. Dziś zdaję sobie sprawę, jakie dokumenty były w moim posiadaniu i jak je można było wykorzystać. Po "oswobodzeniu" nas przez Armię Czerwoną, jedynym dokumentem osobistym był wydany przez Niemców ausweis.
Pod koniec sierpnia wybuchła epidemia dyzenterii. W pierwszej kolejności ofiarą tej choroby padały małe dzieci. Umieralność na skutek odwodnienia organizmu była duża. W 1944 roku, po przejściu frontu nie było lekarstw. Dzieci, które zachorowały, były skazane na śmierć. Rozprzestrzeniała się wszawica, świerzb. Pojawiła się bardzo groźna, śmiertelna choroba - dyfteryt. Bali się jej wszyscy okropnie. Zapadnięcie na nią było równoznaczne z wyrokiem śmierci lub kalectwem na całe życie, wynikłym z powikłań pochorobowych. Jedyny w mieście lekarz, doktor Saturnin Trochim był bezradny i zdany tylko na domowe metody leczenia, które w większości wypadków były nieskuteczne. I tak śmierć, nieodłączne zjawisko wojny, zbierała swoje żniwo.
Po przejściu frontu, nasza matka postanowiła udać się na pielgrzymkę dziękczynną do Częstochowy, aby podziękować Bogu i Matce Najświętszej za to, że rodzina przeżyła okropną zawieruchę wojenną. Zamiar szczytny, ale trudny do zrealizowania. Matka dowiedziała się, że w Majewie jest kościół pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej. W kościele tym obchodzi się w ostatnią niedzielę sierpnia uroczysty odpust ku czci Matki Bożej. Postanowiła udać się do Majewa. Jazda furmanką była wykluczona. W niedzielę 27 sierpnia, o godzinie 6 rano zaopatrzeni w chleb, sól, pomidory, ogórki, gotowane jajka i wodę wyruszyliśmy w kierunku Majewa. Ulicą Dąbrowską udaliśmy się do Kraśnian i dalej do Sokolan. Dzień był ciepły, słoneczny. Na szosie nie było żadnego ruchu. Minął zaledwie miesiąc od przetoczenia się przez nasze tereny frontu. W Sokolanach ludzie mieszkali w ziemiankach, gdyż wieś została spalona. Mieszkańcy Sokolan pokazali nam drogę na Nowowolę.
Za Sokolanami, w rozwidleniu dróg na Żuki i Nowowolę, znajduje się duża góra, na której Niemcy założyli rubież obronną. Z tej góry trzymali pod kontrolą wieś Sokolany i okoliczne tereny. W celu oczyszczenia przedpola wysadzili w powietrze kościół w Sokolanach i spalili wieś. Rosjanie atakowali Niemców z powietrza, ale obrony nie złamali. Efektem skutecznej obrony niemieckiej były zniszczone dwa ruskie czołgi, stojące na szosie. Koło tych czołgów kręciło się kilku sołdatów i dokonywało ich demontażu. Zaciekawiony ich robotą, zbliżyłem się do jednego z czołgów. W tym czasie sołdat będący na czołgu, dużym młotem uderzył w uchwyt wieży. Kawał żelaza przeleciał tuż nad moją głową. Zdążyłem uchylić się. Gdyby trafił w głowę, byłbym trupem na miejscu.
Po tym nieprzyjemnym incydencie maszerowaliśmy dalej brukowaną szosą i dotarliśmy do wsi Nowowola. Trudy marszu dawały już o sobie znać, ale na widok kościelnych wież, przybyło nam sił. Pokonaliśmy około 17 km.
W Majewie zobaczyliśmy mnóstwo ludzi. Trudno było przecisnąć się do wnętrza kościoła, dlatego - wraz z innymi pątnikami – uczestniczyliśmy we mszy na zewnątrz świątyni. Po uroczystej sumie poszliśmy na jakieś podwórko, usiedliśmy pod płotem i rozłożyliśmy na trawie swój skromny prowiant. Po odpoczynku wyruszyliśmy w drogę powrotną. Ludzie poinformowali nas, że do Sokółki najszybciej można dojść przez wsie Trzciankę, Kładziewo, Szyndziel i Bogusze. Była to trasa krótsza o około 4 - 5 km i prowadziła przez las. Późnym wieczorem dotarliśmy do domu. Tego dnia pokonaliśmy w sumie około 30 km. Ojciec proponował, że wyjedzie po nas furmanką, ale matka postanowiła, że ta dziękczynna pielgrzymka do stóp Matki Bożej odbędzie się w całości pieszo.
Nasza matka była konsekwentna w spełnieniu swego postanowienia i każdego roku, w ostatnią niedzielę sierpnia, pielgrzymowała z nami do Majewa. Obowiązkowo pieszo. Trasa naszej pielgrzymki prowadziła przez Bogusze, las i Trzciankę.Z czasem matka wyraziła zgodę na to, aby w drodze powrotnej spotykał nas furmanką ojciec. Najczęściej furmanka czekała na nas w Kładziewie. Wynikało to ze względów praktycznych, ponieważ po uroczystej sumie z Majewa wyruszał sznur furmanek i poruszanie się pod prąd było bardzo kłopotliwe. Dopóki sił fizycznych starczało, dopóty matka pielgrzymowała do Majewa, aby złożyć wotum dziękczynienia. Z pobytu w Majewie pozostał w mojej pamięci ówczesny proboszcz ks. Malinowski. Wysoki, postawny mężczyzna o silnym głosie. Ostatnie lata swego życia spędził jako proboszcz w Kuźnicy. Cieszył się ogromnym autorytetem u swych parafian. Zmarł w Kuźnicy i tu został pochowany na miejscowym cmentarzu.
(mab)