Zamieszczamy kolejną część wspomnień ucznia sokólskiego LO z przełomu lat 40-tych i 50-tych.
Czytaj też:
Wspomnienia o sokólskim LO. Część pierwsza [FOTO]
Skuteczne metody nauki matematyki u profesora Lewickiego [WSPOMNIENIA]
Sposób na profesora „Rufusa” [WSPOMNIENIA]
Dyrektor Liceum Bolesław Płoński nazywany był przez młodzież Wazonik - z powodu niskiego wzrostu i korpulentnej budowy ciała. Był człowiekiem bardzo dobrym, pobłażliwym, szanowanym i lubianym przez uczniów. Uczył chemii i fizyki. Miał swoją „pracownię” fizyko-chemiczną na poddaszu. Pomoce naukowe były bardzo skromne. W klasie VIII fizykę wykładał prof. Witold Biziuk. Dyrektor Płoński uczył nas w klasie X i XI oraz był naszym wychowawcą. Wielkiej znajomości fizyki i chemii z Liceum nie wyniosłem. Przedmioty te nie utkwiły mi jakoś w pamięci. Fizykę zdawałem na maturze i uzyskałem ocenę dobrą. Natomiast z chemii musiałem zdawać egzamin wstępny na wyższą uczelnię w Olsztynie i przypominam, że bardzo obawiałem się tej dziedziny wiedzy. Wynik egzaminu był pozytywny. Reasumując nie było tak źle, ale szczegóły uleciały z pamięci. Chemii mieliśmy bardzo dużo na studiach i poznałem ją w takim stopniu, że później przez dwa lata uczyłem jej w Szkole Przysposobienia Rolniczego w Popławcach.
Dyrektor Płoński kierował szkołą przez 14 lat (1953-67). Przyczynił się do wybudowania w latach 1958-60 nowego gmachu Liceum. Przybył do Sokółki w 1951 roku. Mieszkał w internacie. Będąc na emeryturze uczył dorywczo fizyki w ZDZ Sokółka. W 1981 roku wyjechał do córki do Gdańska, gdzie zmarł 15 grudnia 1981 roku, mając 76 lat.
Władysław Krajewski był naszym wychowawcą w klasie VIII i IX. Uczył geografii i historii. W czasie lekcji dyktował konspekt na realizowany temat. Nie omawiał zagadnień, bo nie wystarczało czasu na dokonywanie analiz. Taki sposób prowadzenia lekcji odpowiadał większości uczniów. Wystarczyło nauczyć się tego, co zostało podyktowane, aby uzyskać ocenę pozytywną. Wymagał odszukiwania na mapie ważniejszych obiektów geograficznych, a także znajomości różnych danych statystycznych, jak długość rzek, wysokość gór, powierzchnię w kilometrach kwadratowych, itp. Kto w tym był sprawny, mógł liczyć na dobrą ocenę. Trenowaliśmy te problemy przez wzajemne odpytywanie się. Polegało to na tym, że w czasie lekcji jeden drugiemu zadawał pytania na skrawku kartki. Pytanie musiało być bardzo trudne, tak by pytany miał trudność z odpowiedzią. Do udzielenia odpowiedzi konieczna była dobra znajomość atlasu geograficznego. Zabawa ta przyczyniała się do pogłębienia znajomości geografii świata, ale odciągała uwagę uczniów od tego, co dyktował wykładowca.
Podobnie było z historią. Zagadki dotyczyły ważnych dat, bitew, wojen itp. Ten rodzaj zabawy stanowił poważne uzupełnienie naszej wiedzy z geografii i historii i przyczyniał się do utrwalania wiadomości. Gdy ten rodzaj nauki-zabawy znudził się, to rozpoczynano grę w okręty. Dyktowanie gotowych notatek z omawianego tematu lekcji z czasem stało się niemile widziane, ponieważ nie rozwijała samodzielności analizy omawianych zagadnień. Pomimo tych niedociągnięć, wiedzę o geografii i historii wyniosłem ze szkoły w stopniu więcej niż dostatecznym. Poważnym uzupełnieniem wiedzy historycznej były lekcje języka polskiego. Poznawanie historii literatury polskiej było ściśle powiązane z historią kraju, na co szczególną uwagę zwracała pani prof. Łukaszewicz.
1 września 1953 roku Władysław Krajewski został pierwszym kierownikiem oddanej do użytku bursy. Profesor przez długie lata nauczał w sokólskich placówkach oświatowych: w szkole podstawowej i w Zespole Szkół Rolniczych. Będąc już na emeryturze, prowadził zajęcia w szkole rolniczej, ale miał kłopoty z pamięcią, co bezlitośnie wykorzystywali uczniowie. Nie mógł zrozumieć, że wiek eliminuje go ze szkolnictwa. Wyjechał do Białegostoku, gdzie zmarł w podeszłym wieku.
Pani Natalia Mazurowa zajmowała się przedmiotem społeczno-politycznym, nauką o konstytucji. Nazwa przedmiotu była niewinna. Faktycznie było to wciskanie uczniom nowej, socjalistycznej ideologii. Młodzież, przyszłość narodu, musiała być dobrze przygotowana do realizacji założeń ideologii komunistycznej. Większość nie była na to podatna, gdyż z domu rodzinnego wyniosła umiłowanie Ojczyzny. Podstawowym podręcznikiem do nauki tego przedmiotu był „Krótki kurs WKP(b)”- Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików. Książka ta miała objętość około 300 stron. Poza tym ważne było poznawanie zagadnień wynikających z konstytucji PRL uchwalonej przez sejm w 1952 roku - problematyka, która imponowała tylko nielicznym uczniom. Pozostali uczyli się, bo musieli.
W roku 1949 Związek Walki Młodych (ZWM) i Związek Młodzieży Wiejskiej (ZMW) zjednoczyły się, tworząc nową organizację Związek Młodzieży Polskiej (ZMP). Organizacje były nastawione na indoktrynację młodzieży i większość uczniów obawiała się tzw. działaczy. Obawiali się ich i profesorowie, ponieważ za tymi działaczami stała partia, a nawet i UB, gdy zachodziła taka konieczność. ZMP wydawał własny organ prasowy, dziennik „Sztandar Młodych”, który musieli prenumerować wszyscy uczniowie uiszczając bardzo niską opłatę miesięczną. Przed rozpoczęciem lekcji do każdej klasy dostarczano plik gazet, których większość po prostu nie czytała, bo co innego było w młodych głowach. Wprowadzono przymus organizując o godz. 7.45 poranne prasówki. Kolejno wyznaczani uczniowie musieli przygotowywać materiał na te prasówki i referować najważniejsze problemy dla całej klasy. Traktowane to było jak dopust boży i poza referentem nikt tą prasówką nie przejmował się. Jak tylko nadarzyła się najmniejsza okazja, to tych prasówek unikano. Szkolny aktyw ZMP-owski czuwał nad prawidłowym przebiegiem prasówek, a tych kolegów-aktywistów obawiali się uczniowie. Przewodniczący szkolnej organizacji ZMP był postrachem nauczycieli. Uczestniczył w posiedzeniach Rady Pedagogicznej, wymuszając niejednokrotnie na nauczycielach postawienie oceny pozytywnej dla członka ZMP.
Szczególnie aktywną działalność ZMP odczuliśmy w X klasie. Zaczęto kaptować kolegów do wstępowania do związku. Zapisali się dwaj uczniowie. Obaj przeżyli gehennę wywózki na Syberię i mimo to stali się propagatorami ideologii sowieckiej. My nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że oni obaj byli w „raju” sowieckim. Dziwiło natomiast nas, że będąc ministrantami, przestali chodzić do kościoła i bardzo szybko przekształcili się w gorących zwolenników ZMP oraz nowej ideologii. Mnie do ZMP nikt nie namawiał. Uznali pewnie, że jako aktywnego ministranta nie ma sensu kaptować.
W Liceum już nie mieliśmy nauki religii. Uczniowie samorzutnie odmawiali modlitwę przed rozpoczęciem lekcji i po ich zakończeniu. Aby temu zapobiec 1 września 1953 roku, wprowadzono przed rozpoczęciem lekcji śpiewanie hymnu ZMP „Naprzód młodzieży świata...”. Nie był już modlitwy przed lekcjami. Natomiast przez dłuższy czas modlono się po zakończeniu lekcji. Z czasem i ta modlitwa została zaniechana z różnych powodów, a głównie lenistwa.
Nauka religii była prowadzona w kościele. Naszym katechetą był ks. Józef Łoś. Siedzieliśmy w ławkach kościelnych. Nie było warunków do prowadzenia notatek w zeszytach. Było niewygodnie, często zimno. Z czasem przenieśliśmy się do sali przy dzwonnicy. Warunki były bardzo trudne. Sala nie była ogrzewana. Siedzieliśmy w kurtkach. Marzliśmy w nogi i ręce. I tu nie było warunków do prowadzenia notatek. Księdzu też nie było lekko, ale nauki nie przerywaliśmy.
Nie pamiętam, którego to było roku, przybył do naszej parafii z wizytą duszpasterską ks. abp Romuald Jałbrzykowski. Była to pierwsza biskupia wizyta od 1939 roku, wielkie wydarzenie religijne w naszej parafii. Na ul. Grodzieńskiej w pobliżu kościoła zbudowano wielką, powitalną bramę z okolicznościowym napisem, udekorowaną kwiatami i zielenią. Banderia konna oczekiwała na arcybiskupa przy wjeździe do miasta na ul. Białostockiej, a przed kościołem był tłum wiernych. Podczas powitania biły w kościele wszystkie dzwony. Po mszy św. nastąpiło bierzmowanie młodzieży. Ponieważ sakrament nie był sprawowany od ponad 10 lat, przystępujących do bierzmowania było bardzo wielu. Przyjmujący sakrament stali w trzech rzędach wokół kościoła. Z tego względu uroczystość trwała bardzo długo i część młodzieży nie dotrwała do końca.
Na zdjęciach kolejno: Bolesław Płoński, Władysław Krajewski, Natalia Mazurowa i ks. Józef Łoś
W trakcie nauki młodzież była wykorzystywana do różnego rodzaju prac społecznych. W roku 1951 lub 1952 roku wyrywaliśmy bruk przed cerkwią na placu Kościuszki. Po usunięciu nawierzchni brukowej urządzono w tym miejscu skwer z fontanną po środku. Fontanna ta stanowiła atrakcję w mieście, gdyż wieczorem wybijające strugi wody były podświetlane na różne kolory. Ludzie gromadzili się i podziwiali piękno tej fontanny, dziś zaniedbanej i nieczynnej.
Innym razem wysłano nas do pracy przy budowie magazynów zbożowych PZZ na stacji kolejowej. Pracowaliśmy przy betoniarce i wykonywaliśmy inne prace fizyczne, przeważnie ziemne. Magazyny miały za zadanie gromadzić zboże skupowane w ramach wprowadzonych obowiązkowych dostaw- kontrybucji nałożonej na rolników przez państwo.
W Buchwałowie upaństwowiono duże gospodarstwo rolne. Wielki areał ziemi (dziś w tym miejscu stoją budynki po byłym POM-ie) obsiano lnem. Gdy len dojrzał, nie było komu go zebrać. Spędzono do pracy młodzież szkolną. Ustawiono gęstą tyralierę wzdłuż szosy Sokółka-Malawicze i przystąpiono do rwania lnu. Pole kończyło się przy torach kolejowych. Początkowo praca szła dosyć sprawnie, ale z czasem tempo zaczęło spadać, gdyż dłonie odmawiały posłuszeństwa. Kto później zebrał wyrwane garście lnu, nie wiem? Gospodarstwo rolne w Buchwałowie krótko egzystowało, ponieważ na jego gruntach zlokalizowano najpierw Gminny Ośrodek Mechanizacji, przekształcony z czasem w Państwowy Ośrodek Mechanizacji, rozbudowując jego infrastrukturę. Był to najlepszy ośrodek w kraju.
Wiosną 1953 roku byliśmy zatrudnieni przy kopaniu dwumetrowej głębokości rowów pod rury doprowadzające wodę do internatu. W mieście nie było jeszcze wodociągu. Woda była doprowadzona ze studni przy ul. Ściegiennego, której relikt istnieje do dnia dzisiejszego. Obok studni stała drewniana szopa, a w niej silnik wysokoprężny, który napędzał pompę wodną. Raz na dobę mechanik uruchamiał silnik i pompował wodę do internatu.
Warto jeszcze wspomnieć o ważnym wydarzeniu, jakie miało miejsce 5 marca 1953 roku. W tym dniu, w czwartek, zmarł Józef Stalin. Każdy był ciekaw jak to się stało. Nie chorował i nagle nieboszczyk. Otrzymywaliśmy tylko suche, oficjalne rządowe komunikaty. Prasa ukazywała się na czarno. Zaczęto organizować masowe spotkania żałobne, akademie. Oficjalna żałoba i żal przeogromny, połączony niejednokrotnie z płaczem co najbardziej aktywnych zwolenników Związku Sowieckiego. W „kołchoźniku” na okrągło leciała muzyka żałobna, przeplatana oficjalnymi komunikatami. Płaczliwe wypowiedzi dziennikarzy, pisarzy, robotników i chłopów. Wszędzie wyłożone księgi kondolencyjne. Większość społeczeństwa w skrytości była zadowolona z tego wydarzenia i z obawami zastanawiała się, co przyniesie najbliższa przyszłość.
Jeszcze nie odbył się pogrzeb, a już w Moskwie powołano nowego sekretarza Biura Politycznego KC KPZR w osobie Malenkowa. Pogrzeb został wyznaczony na dzień 9 marca o godz. 12 czasu moskiewskiego, u nas o godz. 10. Był to poniedziałek. Nauka w szkole zawieszona. W Sokółce dzień targowy. W mieście pełno furmanek i ludzi. Tymczasem wydano zarządzenie, że o godz. 10, na czas rozpoczęcia uroczystości pogrzebowych w Moskwie w całej Polsce na 5 minut ma stanąć cały ruch. Dla uczczenia pamięci Stalina wszyscy mają stać na baczność przez 5 minut bez względu na miejsce, gdzie się znajdują. W szkole otrzymaliśmy czerwone wstążeczki z dwoma czarnymi, podłużnymi paskami i podobizną Stalina, które musieliśmy przypiąć do klapy marynarki. Przed godziną 10 każdy uczeń Liceum znalazł się w wyznaczonym punkcie miasta i miał za zadanie dopilnowania obowiązku zatrzymania ruchu. Mnie wypadło skrzyżowanie ulicy Białostockiej i Nowotki (obecnie Dąbrowskiego). O godz. 10 zaczęły dzwonić dzwony w kościele, w cerkwi i wyć syrena strażacka. Chłopi, z licznymi w tym dniu furmankami, zatrzymywali się na środku ulicy, gdyż każdy bał się naruszenia zarządzenia, czego następstwem mogły być kłopoty z UB. Po przymusowym postoju wszystko ruszyło do swoich codziennych zajęć.
Po zakończeniu narodowej żałoby, nastąpił czas nadawania ulicom, placom, budynkom, zakładom pracy itp. obiektom imienia Stalina. W Warszawie największy w ówczesnym czasie budynek Pałac Kultury i Nauki otrzymał imię Józefa Stalina, które zostało dużymi literami wygrawerowane na frontonie budynku. Miasto Katowice przemianowano na Stalinogród, a województwo na stalinogrodzkie.
W krótkim czasie Malenkowa zastąpił Chruszczow. W czerwcu 1953 r. zamordowano zausznika Stalina, Berię. Na XX zjeździe w 1956 roku Chruszczow ogłosił jakim zbrodniarzem był Stalin. Z tegoż zjazdu, w marcu 1956 roku wrócił do Warszawy w trumnie Bolesław Bierut. Pogrzeb był huczny, ale płaczu już mniej jak po Stalinie. „Pojechał do Moskwy w futerku, a wrócił do Warszawy w kuferku” - żartowano. Anulowano ze wszystkich obiektów imię Stalina. Powróciła nazwa Katowice.
Matura
Jako klasa maturalna mieliśmy stałą izbę lekcyjną. Była to nieduża salka na górze, pomiędzy pokojem nauczycielskim a gabinetem dyrektora. Klasa „a”, koedukacyjna miała swoje lokum na parterze pod schodami. Zajęcia lekcyjne zakończyliśmy około 15 maja 1954 roku. Mieliśmy przed sobą cały miesiąc czasu na przygotowanie się do egzaminu dojrzałości. Przed nami był egzamin z sześciu przedmiotów. Jedni uczyli się indywidualnie, inni zbiorowo, jeszcze inni sporządzali wymyślne ściągi z języka polskiego, które potem nie były wykorzystane, bo były nie na temat. Sporządzanie ściąg było bardzo dobrym sposobem utrwalania wiedzy. Ściąga w skondensowany sposób musiała wyczerpywać zadany temat. Takich ściąg było kilka na przewidywane tematy maturalne. Najczęściej uczono się indywidualnie. Trudno było uczyć się przez cały miesiąc będąc przekonanym, że zdobyta wiedza w szkole jest wystarczająca do zdawania egzaminu. Koledzy, szczególnie wieczorami, robili różne psikusy. Przed północą spotykali się w dolince położonej między cmentarzami katolickim i prawosławnym. Mieli w ten sposób okazać swoją odwagę i pogardę dla duchów. Robili wypady do lasu w Buchwałowie, czy nad jezioro. Ja w tym nie brałem udziału.
Według oceny wykładowców byłem do egzaminu maturalnego przygotowany w stopniu dobrym. Dziś z dokumentów archiwalnych szkoły wiem, że na pierwsze półrocze XI klasy dostałem ocenę niedostateczną z rosyjskiego i łaciny. Przedmioty humanistyczne nie były moja mocną stroną. Przez cały czas pobytu w Liceum miałem z nimi kłopot.
Egzamin maturalny pisaliśmy w świetlicy internatu, gdyż w budynku szkoły nie było odpowiednich warunków. W dniu 14 czerwca 1954 r. pisaliśmy wypracowanie z języka polskiego. Otrzymaliśmy trzy tematy do wyboru:
1. Jak rozumiesz wypowiedz Bolesława Bieruta: „Czerpiemy z postępowych tradycji złotego wieku literatury polskiej, ze świetnego dorobku Reja i Kochanowskiego, Ostroroga i Modrzejewskiego”. (B. Bierut- O konstytucji PRL).
2. Uzasadni, że „Pan Tadeusz” jest najbardziej dojrzałym dziełem A. Mickiewicza.
3. Ewolucja ideowa St. Żeromskiego (od „Ludzi bezdomnych” do „Przedwiośnia”).
My, zdający siedzieliśmy pojedynczo przy stolikach według porządku zaplanowanego przez komisję egzaminacyjną. Jakie kryteria wpłynęły na to usadowienie zdających, nie wiem. Nie było kanapek ani napojów. Nie było dyżuru rodziców i całej tej otoczki, która jest celebrowana dzisiaj.
Początek egzaminu wyznaczono na godz. 8.00. Po niezbędnych przygotowaniach i wyjaśnieniach oraz podaniu tematów rozpoczęliśmy pisać prace o godz 8.20. Zakończenie egzaminu wypadało na godz. 13. Różnica pomiędzy pierwszym a ostatnim oddającym pracę wyniosła 20 minut.
Na drugi dzień, 15 czerwca, pisaliśmy egzamin z matematyki. Tu już nie było wyboru. Wszyscy mieli jednakowe zadania do rozwiązana. W dniach 18-24 czerwca zdawaliśmy egzamin ustny z sześciu przedmiotów: języka polskiego - Irena Łukaszewicz, matematyki - Kazimierz Lewicki, historii - Natalia Mazur, nauki konstytucji - Natalia Mazur, fizyki - Bolesław Płoński oraz biologii - Maria Janicka.
28 czerwca 1954 roku otrzymaliśmy świadectwa dojrzałości. Gdy mieliśmy je już w ręku i staliśmy przed szkołą, wyszedł dyrektor Płoński i powiedział do nas: „Możecie już zapalić papierosa oficjalnie. Nie musicie się kryć. Wiemy, że palicie i kto pali”. Skwitowane to zostało śmiechem, ale papierosy nie zostały wyjęte. Wieczorem w sali internatu odbył się bal z udziałem nauczycieli, niektórych rodziców i zaproszonymi, najlepszymi uczniami z X klasy. Przyjęcie odbywało się w jadalni internatu, a tańce były w świetlicy.
Alkoholu oficjalnie nie było poza winem w symbolicznej ilości. Na drugi dzień 29 czerwca były poprawiny. Dzień ten utkwił mi w pamięci, bo o godz. 14.00 było prawie całkowite zaćmienie słońca. Na dworze zrobiło się szaro i dziwnie. Ptaki przestały śpiewać. Po raz drugi takie zjawisko obserwowałem w 2002 roku. Po balu maturzyści rozeszli i rozjechali się do swoich domów rodzinnych, by w pierwszej dekadzie lipca udać się do różnych miast Polski na egzaminy wstępne na wyższe studia.
Czteroletnia koleżeńska więź zawiązana w Liceum zostaje przerwana przez nowe warunki życiowe. Każdy z nas poszedł swoją, nową drogą. Zdałem pomyślnie egzaminy na Politechnikę Warszawską na Wydziale Maszyny i Narzędzia Rolnicze. Rodzice koniecznie chcieli, abym studiował rolnictwo, a mnie pociągała technika. Wybrałem kompromis. Rolnictwo połączone z techniką. Po zdaniu egzaminów wstępnych wróciliśmy do domu i czekaliśmy na zawiadomienie z uczelni o zakwalifikowanie na studia. Ja przez całe wakacje zaangażowany byłem w gospodarstwie rolnym rodziców. Brat odbywał służbę wojskową i byłem potrzebny do pomocy ojcu przy zbiorze płodów rolnych. Koledzy zamieszkali w Sokółce w tym czasie odpoczywali...
(mab)