Prof. Lewicki był dobrze znany całemu społeczeństwu sokólskiemu jako bardzo dobry, wymagający nauczyciel i wychowawca młodzieży. Miał największy autorytet w szkole. Jego specyficzne metody nauczania, przynosiły bardzo dobre rezultaty. Publikujemy drugą część wspomnień ucznia sokólskiego Liceum Ogólnokształcącego.
Czytaj też: Wspomnienia o sokólskim LO. Część pierwsza [FOTO]
Bieg przełajowy na nartach odbywał się w ten sposób, że uczniowie bez nart brodzili w śniegu za narciarzami, ale trasa była pokonana i zajęcie zaliczone. Bieg narciarski odbywał się na trasie Sokółka w kierunku Kuźnicy - góra Majak przed Zadworzanami i z powrotem. Szosa pokryta równym śniegiem stanowiła idealną trasą biegową. Pojazdy mechaniczne nie kursowały, bo ich w tym czasie po prostu nie było. W całym powiecie jedynie starosta miał samochód osobowy. Miałem w tym biegu bardzo dobry wynik i zajmowałem drugą pozycję. Do mety zlokalizowanej przy SP Nr 1 było już niedaleko. Dobiegając do pierwszych domów Przedmieścia pękło mi w jednej narcie wiązanie. Rozpacz z utraty wywalczonej bardzo dobrej pozycji była duża. Do mety dotarłem na jednej narcie. Druga była w ręku, ale sprawność zaliczyłem. A już byłem dumny, że uzyskam wyróżnione miejsce.
Do zajęć z przysposobienia wojskowego mieliśmy urządzony tor przeszkód, który często pokonywaliśmy. W tygodniu były łącznie cztery godziny zajęć z wf i pw. Bardzo często było tak, że nie widzieliśmy żadnej różnicy w programie tych dwóch różnych przedmiotów. Wszystko sprowadzało się do zajęć sprawnościowych i stanowiło psychiczne odprężenie od lekcji teoretycznych. Urządzane były różnego rodzaju imprezy i zawody sprawnościowe pod górnolotnymi hasłami ideologicznymi. Hasła te nie robiły na nas żadnego wrażenia, bo byliśmy dalecy od polityki. Interesowała nas rywalizacja sportowa.
Bądź Sprawny do Pracy i Obrony
Trasa rajdu prowadziła z Sokółki przez Słojniki, Bilwinki, Pawełki, Kamionkę Starą do Sokółki. Był piękny słoneczny dzień. Każdy z nas miał zieloną koszulę i obowiązkowo czerwony krawat. Ja, jako najdrobniejszy fizycznie uczestnik tego rajdu na odcinku Kamionka Stara- Sokółka osłabłem. Koledzy musieli mnie podciągać i pomóc przezwyciężyć kryzys. Warunkiem zaliczenia rajdu było dojechanie do mety całego zespołu w komplecie.
Wszystkie sprawności sportowe były znormalizowane. Każdy uczeń musiał je obowiązkowo wykonać, aby uzyskać pozytywną ocenę i mieć prawo do noszenia oznaki sportowej BSPO - Bądź Sprawny do Pracy i Obrony. Oznaka ta i łagodne minima sportowe do zaliczenia były przewidziane dla uczniów klas młodszych. Wszystkie próby sprawnościowe były odnotowywane w specjalnej książeczce- legitymacji. Wszystkim uczniom z klasy wpisu dokonywał nasz kolega Stanisław Chorąży, rodem z Łubianki, który miał bardzo ładny charakter pisma. Wytrwał z nami w szkole do IX klasy włącznie i przeniósł się do innej szkoły.
Jak z powyższego wynika, zaliczenie niektórych zadań wymagało dużego wysiłku. Można powiedzieć, że były to zadania przewidziane dla wieloboju sportowego, rozłożone na cały rok szkolny. Prof. Biziuk wkładał dużo wysiłku, aby umożliwić uczniom zaliczenie biegów i marszów. Zaliczanie tych sprawności było często ogólnomiejską imprezą sportową.
W starszych klasach minimum sprawnościowe było inne i trzeba było osiągnąć lepsze wyniki. Zdobywało się odznakę SPO - Sprawny do Pracy i Obrony. Miedzy innymi konieczne było zaliczenie marszobiegu na trasie 10 km. Zadanie wykonywane było na trasie od SP Nr 1 do Gieniusz i z powrotem. Warunkiem było przyjście całej grupy w komplecie. Niektórzy podczas tak intensywnego marszu tracili siły. Inni silniejsi koledzy musieli ich na siłę wlec do mety.
Bieg kolarski krótkodystansowy rozgrywany był na ul. Grodzieńskiej. Start znajdował się w okolicy stadionu, a meta przy Szkole Nr 1. Z powodu nieporozumienia z sygnałem startera spóźniłem się z rozpoczęciem jazdy. Wynik miałem gorszy niż faktycznie uzyskiwałem, gdyż w tym czasie bardzo dużo jeździłem na rowerze i w kolarstwie byłem sprawnym zawodnikiem. Nie przypominam jednak sobie, czy wykonywałem marszobieg na 5 km. Niektóre sprawności do legitymacji były dopisywane. Chodziło o to, aby wykonać plan zdobywania odznak SPO i BSPO. Wszystkie wyniki sprawnościowe zatwierdzali swoim podpisem prof. Witold Biziuk i prof. Maria Sawlewicz, odsyłali je do Powiatowego Komitetu Kultury Fizycznej, który po weryfikacji nadawał odznaki wraz z legitymacją.
W szkole prężnie działało Szkolne Koło Sportowe, powołane do życia w październiku 1949 roku. Należeli do niego zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Działalność SKS-u została zapisana w kronice prowadzonej przez panią Marię Sawlewicz
W klasie VIII B było 48 chłopców. Siedziałem w ławce razem z Andrzejem. Była to jedna z ostatnich ławek. Ponieważ byliśmy chłopcami małego wzrostu w stosunku do rówieśników, nauczyciele szybko spostrzegli, że na lekcjach czujemy się zbyt swobodnie, kryjąc się za plecami kolegów. Szybko zostaliśmy przesadzeni na pierwszą ławkę przy stoliku nauczycielskim.
Po kilku miesiącach liczebność VIII klasy zaczęła szybko spadać, a szczególnie w II półroczu. Decydujące okazywało się zetknięcie się uczniów z matematyką w wydaniu prof. Kazimierza Lewickiego, z językiem polskim i prof. Ireną Łukaszewicz oraz łaciną i z prof. Mielniczkiem. Część uczniów rezygnowała z kontynuowania nauki w liceum i przeniosła się do szkół technicznych w Białymstoku, gdzie wymagania były mniejsze.
Na zdjęciach powyżej:
10 maja 1953 r. - Zetempowskie Kolarskie Rajdy Pokoju; Zaliczanie marszobiegu; prof. Kazimierz Lewicki
Matematyka u profesora Lewickiego
Z VIII klasy najlepiej pamiętam lekcje z matematyki i łaciny. Matematykę wykładał prof. Kazimierz Lewicki, przedwojenny oficer. Był inwalidą. Utykał na nogę i miał niesprawna lewą rękę. Była to konsekwencja odniesionych ran podczas przewrotu majowego w 1926 r. Służył wtedy jako lotnik w stopniu porucznika na lotnisku Okęcie w Warszawie, gdzie został ranny. Po której stronie opowiedział się podczas przewrotu? - nie wiem. Pochodził z Rudawki koło Janowa. Za żonę miał rodzoną siostrę księdza dziekana Józefa Marcinkiewicza. Po wojnie, gdy powstało gimnazjum w Janowie, został w nim nauczycielem. W Janowie była też nauczycielką pani Teresa Pawłowicz rodem z Wileńszczyzny, po mężu Mudrewicz. Po likwidacji szkoły w Janowie, oboje zostali zatrudnieni w Sokółce.
Rodzina Lewickich mieszkała w szczycie starej, drewnianej plebanii. Mieszkanie udostępnił im ks. Marcinkiewicz. Państwo Lewiccy mieli dwójkę dzieci: starszą córkę Barbarę i syna Ryszarda, który od X klasy uczył się razem ze mną. Na wniosek ojca Ryszard musiał powtarzać naukę w klasie X. Było to konsekwencja jego lenistwa, bo był zdolnym uczniem.
Prof. Lewicki był dobrze znany całemu społeczeństwu sokólskiemu jako bardzo dobry, wymagający nauczyciel i wychowawca młodzieży. Miał największy autorytet w szkole. Jego specyficzne metody nauczania, przynosiły bardzo dobre rezultaty. Matematykę mieliśmy przez cztery godziny w tygodniu - dwie godziny algebry i dwie godziny geometrii. Uczniowie mieli zeszyt do algebry i drugi, czysty do geometrii. Prof. Lewicki tłumaczył przerabiane zagadnienia bardzo przejrzyście i stawiał wysokie wymagania uczniom. Trzeba było znać na pamięć podstawowe wzory i twierdzenia.
Profesor wpadał do klasy tuż po dzwonku oznajmiającym koniec przerwy. Nie dochodząc do katedry wywoływał delikwenta do odpowiedzi, np. „Jelski, 18 do kwadratu” lub „a+b do kwadratu”, itp. O ile Jelski znał odpowiedz i wyrecytował ją prawidłowo i szybko, to na tym odpytywanie było zakończone. Oceny pozytywnej nie było. Ale jeśli Jelski popełnił błąd, to dostawał dwóję. Jeszcze Jelski stoi pod wrażeniem błyskawicznie zarobionej oceny niedostatecznej, a już drugi uczeń był wyrwany do tej samej odpowiedzi. Często ten drugi nie dosłyszał pytania, nie wiedział co odpowiedzieć i też otrzymał dwóję. Każde dłuższe zastanawianie się nad odpowiedzią powodowało otrzymanie oceny niedostatecznej. Oceny skrupulatnie były odnotowane w specjalnym notesiku, noszonym w wewnętrznej kieszeni marynarki, z którym profesor nie rozstawał się. Prof. Lewicki podchodził do okna, kładł notesik na parapet, wpisywał ocenę, chował notesik i z uśmiechem na ustach przystępował do sprawdzania zadań domowych. Z tego wynikałoby, że do notesika trafiały tylko oceny negatywne. Otóż nie. Oceny za odpowiedzi pozytywne były wpisywane po zakończeniu lekcji, ale w pokoju nauczycielskim. Oceny z notesika trafiały do dziennika dopiero przed wystawieniem ich za okres. Zapobiegało to podrabianiu ocen w dzienniku przez sprytniejszych uczniów.
Było kilka wypadków dopisania oceny z matematyki przez ucznia, ale zostało to bardzo szybko wykryte. Konsekwencją była ocena niedostateczna z matematyki na koniec okresu, zmniejszenie oceny ze sprawowania, wezwanie do szkoły rodziców na rozmowę dotycząca zachowania ucznia i jego postępów w nauce. Często taki incydent kończył karierę ucznia w szkole.
Zadania domowe były systematycznie i skrupulatnie sprawdzane. Brak pracy domowej lub ściągnięte od kolegi były natychmiast wykryte w sposób bliżej niewyjaśniony. Delikwent, który podpadł, natychmiast otrzymywał dwóję z odpowiednią reprymendą. Nikt nigdy nie wiedział, czy będzie sprawdzony zeszyt z wykonanym zadaniem domowym, czy też uczeń będzie odpytany w ławce lub przy tablicy. Nie odrobienie zadania domowego, oszukanie profesora lub niestaranne prowadzenie zeszytu kończyło się nieuchronnie oceną niedostateczną. Zgłoszenie przed lekcją braku odrobienego zadania domowego i uzasadnienie tego niedociągnięcia było przez profesora tolerowane, ale nie zawsze. Przez cztery lata nauki w Liceum nie zdołaliśmy rozszyfrować techniki „wyrywania” uczniów do odpowiedzi. Trzeba było być stale przygotowanym do odpowiedzi i to ze znajomości całości przerobionego materiału.
Profesor Lewicki u jednych uczniów budził strach, u większości zaś ogromny szacunek. Matematyka była najwyżej postawionym przedmiotem w szkole. Słabsi uczniowie nie wytrzymywali tej presji i rezygnowali z nauki, wybierając kierunki techniczne. Profesor Lewicki i Liceum w Sokółce było znane na wszystkich uczelniach północnej Polski. Uczniowie przeciętni w Sokółce byli prymusami na studiach.
Klasówki w specjalnych zeszytach
Raz na kwartał prowadzone było sprawdzanie wyników nauczania na specjalnie organizowanych klasówkach. Był to oddzielny rytuał, stworzony przez prof. Lewickiego. Klasówka rozpoczynała się o godz. 7 rano i pisało się ją do godz. 8.45. Do tego celu uczniowie posiadali oddzielne, 16-kartkowe zeszyty, podlegające specjalnej ochronie. Do rozwiązania były trzy zadania: algebra, geometria i coś trzeciego, zazwyczaj krótkiego, ale bardzo trudnego do rozwiązania. Trzecie zadanie pochodziło z podręcznika rosyjskiego lub było indywidualnym tworem profesora. Zadania na klasówkę podlegały lepszej ochronie i tajemnicy niż dziś tematy maturalne. Córka i syn profesora nie mieli do nich żadnego dostępu. Uczniowie pisali, a pan Lewicki cały czas krążył pomiędzy ławkami, sprawdzając rygorystycznie czy praca jest samodzielna. Nie było możliwości ściągnięcia zapomnianego wzoru matematycznego lub konsultacji z sąsiadem. Uczeń przyłapany na ściąganiu podczas klasówki nie mógł kontynuować pisania. Profesor konfiskował zeszyt i wpisywał do niego opinię negatywną. Uczeń musiał opuścić klasę i na kwartał otrzymywał bezapelacyjnie ocenę niedostateczną.
Każde wyjście z sali w trakcie pisania pracy było odnotowane w zeszycie. Potem profesor sprawdzał, co uczeń pisał przed wyjściem i po powrocie. Analiza tego podlegała specjalnej ocenie i często lepiej było nie wychodzić. Oddanie pracy przed czasem było odnotowane w zeszycie. O ile wynik rozwiązania zadania był negatywny, a praca oddana przed czasem, to taki uczeń dodatkowo był przegrany. Dzwonek o godz. 8.45 i zeszyty z pracą musiały być natychmiast oddane. Zeszyty były zabezpieczone w pokoju nauczycielskim, a po lekcjach profesor zabierał je do domu. Po klasówce był w sali szum, omawianie wyników i popełnionych błędów.
Ocena uzyskana na klasówce decydowała o końcowym stopniu z matematyki na kwartał. Wyniki klasówki znane były po 2- 3 tygodniach. Profesor ogłaszał je na specjalnie poświęconej ku temu godzinie lekcyjnej, na którą niecierpliwie oczekiwali wszyscy uczniowie. Dokonywał bardzo szczegółowego omówienia rozwiązywanych tematów i oceny prac. Oceny były wpisane do zeszytu słownie, czerwonym atramentem. Otrzymanie oceny dobrej było bardzo dużym wydarzeniem. Praca na ocenę dobrą, musiała być napisana prawidłowo, starannie i bez poprawek. Gumek do ścierania nie można było używać. Błędy można było jedynie skreślać. Po podsumowaniu zeszyty z wypracowaniem były zwracane uczniom. Jedni cieszyli się, drudzy byli niepocieszeni. Ci, którzy wypadli źle, albo chcieli poprawić ocenę, byli przez profesora doszkalani wieczorami. Pisali dodatkowe sprawdziany, gdyż prof. Lewicki chciał słabszych nauczyć matematyki, a czynił to całkowicie bezinteresownie. Biada temu, kto to poświęcenie profesora bagatelizował. Na litość nie mógł liczyć, a jedynie na zmianę szkoły.
Zdarzały się profesorowi wpadki, polegające na odstąpieniu od przyjętych zasad. W X klasie na ściąganiu został przyłapany Waldek Rybakiewicz, zaliczany do dobrych uczniów i udzielający się społecznie w szkole. Efekt bezapelacyjny: odebranie zeszytu i wyrzucenie z klasy. W klasie sensacja. Wszystkie oceny miał dobre, a z matematyki nieuchronnie powinna być na okres dwója. Na drugi dzień pojawił się w szkole ojciec Rybakiewicza, który pracował w Wydziale Komunikacji Powiatowej Rady Narodowej. W klasie zaczęły się rozmowy. Optymiści mówili, że profesor będzie konsekwentny i postawi Waldkowi niedostateczny na okres. Grupa pesymistów twierdziła, że pan Lewicki pod presją odstąpi od swojej twardej zasady. Pesymiści byli górą. Waldek na okres dostał ocenę dostateczną, bo był uczniem dobrym z matematyki, ale profesor w odczuciu wielu dużo stracił na autorytecie. Odstąpił od swoich twardych zasad, których tak konsekwentnie przestrzegał.
W VIII klasie była przerabiana algebra, geometria i ułamki, zadania z jedną i dwiema niewiadomymi, potęgowanie. W klasie IX prowadzone było pogłębianie tych zagadnień, pierwiastkowanie, obliczenia procentowe. Dopiero w II połowie X klasy zaczęła się nauka trygonometrii z tablicami do obliczeń. Elementów wyższej matematyki nie było. Dziś są to zagadnienia przeniesione w wielu tematach do szkoły podstawowej. Po co? Dzieciaki nie wiedzą, do czego im to będzie potrzebne. A my poznaliśmy tę problematykę przed maturą, ale podano ją nam w taki sposób, że utrwaliła się nam na całe życie. Trzech naszych kolegów i jedna koleżanka studiowali matematykę na uniwersytecie. Zenon Szoda uzyskał tytuł profesora doktora habilitowanego. Romuald Matys uzyskał doktorat i był wykładowcą akademickim na Politechnice Warszawskiej. Dwoje pozostałych zostało nauczycielami matematyki w szkołach średnich (Warszawa i Supraśl).
Gdy zdawałem egzamin wstępny z matematyki na Politechnikę Warszawską, to na około 300 piszących, swoją pracę zdałem po kilkudziesięciu minutach jako pierwszy. Zadania do rozwiązania były dla mnie bardzo łatwe. Długo czekałem na korytarzu na następnego zdającego, który opuścił salę egzaminacyjną. Na studiach w Olsztynie matematykę mieliśmy na I semestrze. Poszedłem zdawać egzamin bez żadnego przygotowania i uzyskałem ocenę bardzo dobrą.
15 kilometrów pieszo do Starowlan
Po maturze nie miałem kontaktu z prof. Lewickim. Uczył młodzież w Liceum Ogólnokształcącym i w Liceum Pedagogicznym. Z czasem nowe programy nauczania zaczęły przerastać jego możliwości. Taka była opinia głoszona przez uczniów. Przyszli młodzi matematycy po studiach, mający lepiej opanowane nowe problemy i nasz „Stary” powoli zostawał w tyle. Samo życie. Ale dla nas, jego wychowanków, pozostał autorytetem na całe życie. Matematyka w wydaniu „Starego” była prosta i przydatna w praktyce, a to jest najważniejsze. Co po takiej nauce, która nie ma zastosowania w codziennym życiu?
Z prof. Lewickim nie miałem takich zdarzeń, który zapisałyby się przykro w mojej pamięci. Jedynie w X klasie podpadłem i to niesłusznie. W naszej sali piec kaflowy był 2- metrowej wysokości. Pewnego razu na przerwie koledzy siłą wsadzili mnie na ten piec. Siedzę na piecu, boję się zeskoczyć, bo jest wysoko. Wpada do klasy prof. Lewicki. Spostrzega mnie na piecu i poleca zejść. Ja nie mogę tego uczynić, bo jest wysoko. Wobec tego każe kolegom, aby mnie zdjęli. Nie przyjmuje do wiadomości wyjaśnienia, że na piecu znalazłem się nie z własnej woli. Poleca mi udać się ze sobą na górę, do pokoju nauczycielskiego. Tam stawia mnie przed nauczycielami i tłumaczy im, że ściągnął mnie z pieca. Nie spotyka się z ich strony z potępieniem mojego „wykroczenia”. Skończyło się na niczym. Zamiast ustalić sprawców i ich zganić, to złapał ofiarę.
Zadania domowe z matematyki odrabialiśmy wspólnie z Kazikiem, który mieszkał u pani Podemskiej. Skromne mieszkanie Podemskich znajdowało się w ciemnym zaułku, tuż za domem Alfonsa Mudrewicza. Oświetlenie stanowiła lampa naftowa. Prądu elektrycznego jeszcze nie mieliśmy, choć był już rok 1954. Raz Kazik przychodził do mnie, innym razem ja szedłem do niego. Dużą satysfakcję mieliśmy, gdy udało się nam rozwiązać jakiś zawiły problem. Prof. Lewicki często zadawał nam do domu wyszukane i trudne zadania. Miał zasadę stawiania oceny dobrej temu uczniowi, który jako jedyny w klasie dobrze rozwiązał zadanie domowe. W XI klasie dostaliśmy zadanie z trygonometrii. Trudziłem się przez dłuższy czas nad nim i nie mogłem uzyskać końcowego wyniku. To samo Kazik. Też bezskutecznie. Przyszedł do mnie i wspólnie, po dłuższych kombinacjach obliczeniowych, znaleźliśmy rozwiązanie. Na drugi dzień okazało się, że tylko my rozwiązaliśmy zadanie. Kazik przy tablicy tłumaczył przed klasą sposób rozwiązania i oświadczył, że jest to nasz wspólny wysiłek. Oceny dobrej nie było? Mieliśmy za to żal do profesora.
Rodzice Kazika mieszkali w Starowlanach na kolonii, prawie 2 km za wsią, aż pod Cimaniami. Kazik raz w miesiącu bez względu na pogodę, w sobotę, po lekcjach chodził pieszo do rodzinnego domu. Przez las Kraśniany i Gliniszcze, polnymi dróżkami maszerował prawie 15 km. Zimą często szedł w głębokim śniegu. W poniedziałek wczesnym rankiem ojciec przywoził go do Sokółki, dostarczając jednocześnie prowiant na następny miesiąc. I tak przez cztery lata, po to, by syn zdobył upragnione wykształcenie. Kazik skończył studia w Olsztynie, został nauczycielem w Technikum Rolniczym w Różanymstoku, a potem w Dowspudzie. Dziś do Starowlan i Cimań kursuje regularnie autobus PKS. Na kolonii Starowany nie ma rodzinnego domu Koziołów. Zostały tylko kamienne fundamenty i zdziczały sad.
Profesor Kazimierz Lewicki z przezwiska „Stary” był dumny. Urodził się 14 marca 1897 r., zmarł 9 grudnia 1975 r. w Sokółce w wieku 78 lat po bardzo prostej operacji chirurgicznej na przepuklinę. Pochowany został na cmentarzu w Sokółce. Do dziś na grobie profesora stoją stale kwiaty i palą się znicze, zapalane przez jego uczniów.
(mab)
Ciąg dalszy nastąpi