Z Janem Kuryło, rolnikiem z Krynek, właścicielem Mikory, klaczy sokólskiej - o koniach, ich historii, boryszu i góralach - rozmawia Szymon Wrześniewski.
Jak ważne były konie za czasów pana młodości?
- Jak miałem 19 lat, to dopiero ciągnik kupiłem, ale wcześniej na gospodarce pracowało się tylko końmi. Mieliśmy wtedy około 16 hektarów ziemi i cztery konie rasy sokólskiej, którymi uprawialiśmy ziemię. Ale często też sąsiadom się pomagało, bo kiedyś nie każdego było stać na konia. Mój dziadek, następnie mój ojciec, a teraz ja zawsze hodowaliśmy konie. W Krynkach większość gospodarzy miała konie, bo to była podstawa, końmi pracowało się na polu oraz służyły one jako transport. Prawie przez cały rok koń miał pracę, ale wiadomo, że zimą i jesienią pracy było mniej. Wtedy do sań czy do wozów zwierzęta te się zaprzęgało. Konie były traktowane z wielkim szacunkiem i były bardzo drogie. Dobry gospodarz musiał mieć dobrego konia. U nas najwięcej było koni rasy sokólskiej.
Jak kiedyś kupowano konie?
- To albo sąsiedzi się dogadywali między sobą, albo jechało się na targ. Poniedziałkowy rynek w Sokółce niegdyś był bardzo duży i tam się konie kupowało albo sprzedawało, a zawieranie transakcji czy licytowanie się zawsze było w emocjach, ale miłych. Koni było dużo, więc był duży wybór, a jak już dochodziło do transakcji, to panowie udawali się na borysz.
A co to jest borysz?
- To już jest przypieczętowanie zakupu czy sprzedaży poprzez wypicie wódki. Czasami to symboliczne 50 gram się piło, ale bywało, że troszkę więcej.
Czy były jakieś ciekawe historie związane z końmi?
- Sam pamiętam jak byłem mały, jak mój ojciec w zimę stulecia wiózł na furze pięć osób z Krynek na dworzec PKP do Sokółki. Jak mówił mój tata, to był najlepszy towar do przewiezienia, bo gdy była jakaś duża skarpa ze śniegiem i koń nie mógł przejechać, to pasażerowie schodzili z wozu i pomagali przepchnąć furę. Tylko koń mógł sobie poradzić w takich warunkach. A jak jeszcze bylem kawalerem, to z kolegami potrafiliśmy zaprzęgnąć konia do wozu i z winem jechać w kilku na zabawę do Ostrówka. Czasem wracaliśmy nawet po dwóch dniach.
Podobno górale przyjeżdżali do nas po konie sokólskie?
- Tak i to często do Sokółki i do Krynek, bo używali ich w górach do wycinki lasu, czyli do zrywki, ponieważ zwierzęta były silne i mocne.
A teraz ile ma pan koni?
- Obecnie mam tylko jednego konia, a dokładnie klacz o imieniu Mikora. Moja kochana żona pyta mnie po co ja tego konia mam? A ja lubię jak mogę wnuczkę saniami zawieść do szkoły zimą albo siano przywieść latem z pola, bo koń musi mieć dużo ruchu, a mi to sprawia wielką przyjemność. Hoduję teraz tylko dla przyjemności. Jak ja od małego przy koniu wychowany jestem, to sobie nie wyobrażam, aby go zabrakło. Koń to mądre i wdzięczne stworzenie. Co prawda aby utrzymać go w nienagannej formie, trzeba poświęcić dużo pracy oraz opieki i pielęgnacji. Ja sam potrafię nauczyć konia jak pracować albo powozić, tylko ze każdy koń jest inny charakterem i to nie zawsze jest takie proste. Moja 9-letnia już klacz rasy zimnokrwistej zdobyła wyróżnienie w 2009 roku na X Powiatowej Wystawie Koni Rasy Sokólskiej, co napawa mnie dumą.
Obecnie dużo osób hoduje konie w Krynkach?
- Oj, teraz to bardzo mało w porównaniu z dawnymi czasami, jakby wcale. Owszem, jest kilku gospodarzy, którzy trzymaja nawet po kilka koni. Jednak to bardziej pod agroturystykę i naukę jeździectwa, mają takie różne koniki. Do pracy już nikt nie wykorzystuje koni, bo ciągniki są wydajniejsze i mniej kłopotliwe.
Czego można panu życzyć?
- Zdrowia, bo jest najważniejsze i aby moja Mikora urodziła zdrowego źrebaka.
Dziękuję za rozmowę.
Jan Kuryło i jego Mikora. Zdjęcia:
Klacz Mikora z Krynek. Wideo: