Naukę w trzeciej klasie rozpoczęliśmy we wrześniu 1945 roku. Nasza klasa, bardzo liczna, mieściła się na parterze, przy schodach. Uczył nas pan Wiśniewski, któremu uczniowie dali przezwisko "Cebula". Był niskiego wzrostu, wyzywał uczniów, bił linią po rękach. Baliśmy się jego sposobów nauczania, a dla wielu nie pomagały one w przyswajaniu wiedzy. Pozostawił swój podpis na świadectwie za pierwsze półrocze roku szkolnego 1945/46. Tyle go było w szkole i w mojej pamięci - publikujemy ciąg dalszy wspomnień mieszkańca Sokółki.
Na placu szkolnym od strony kościoła stał budynek w kształcie litery L. Były w nim sanitariaty oraz duże pomieszczenie ze stołami i ławami. W czasie dużej przerwy wydawano w tym budynku skromne posiłki, na które biegliśmy z wielką ochotą. Ruchem dyrygował woźny, pan Włodzimierz Turula, emigrant zza linii Curzona. Długo w szkole nie popracował, gdyż wstąpił do partii i zaczął bardzo szybko awansować.
W każdą niedzielę przed godziną 8 uczniowie musieli zebrać się przed szkołą, skąd klasami, w szyku dwójkowym, maszerowaliśmy do kościoła na mszę. W kościele zajmowaliśmy główną nawę. Po nabożeństwie, parami opuszczaliśmy kościół. Dopiero przy szkole mogliśmy się rozejść. Pamiętam, jak 23 kwietnia, w dniu świętego Jerzego, cała szkoła uroczyście udała się do kościoła. Na czele szli harcerze w mundurach i ze sztandarem, ufundowanym szkole w 1929 roku. Skąd sztandar? Okazało się, że w 1939 roku został zamurowany w niszy muru na strychu szkoły. Przechował się w bardzo dobrym stanie. Dumnie był niesiony na czele kolumny harcerzy i uczniów zmierzających ku kościołowi. W późniejszym czasie sztandar ten gdzieś zaginął. Był niemile widziany przez działaczy partyjnych. Niemile widziane były też drużyny harcerskie i zuchowe.
Inny przykład dyscypliny szkolnej z tego okresu: pewnej niedzieli po mszy zamiast wyjść z kościoła parami, przez główne wyjście, skróciliśmy drogę i wyszliśmy pojedynczo przez zakrystię. Zauważyła to opiekunka klasy. Efekt - ocena dobra ze sprawowania na koniec okresu.
W dużym zbiorowisku młodzieży bardzo ważne było zapewnienie odpowiednich warunków higienicznych. Ubikacje znajdowały się na zewnątrz szkoły. Nie było bieżącej wody. Z powodu braku środków higienicznych powszechnym zjawiskiem była wszawica i świerzb. Chłopcy musieli mieć włosy ścięte na zero. Ten obowiązek ściśle egzekwowano pod groźbą zmniejszenia oceny ze sprawowania. Przypominano o tym rodzicom na wywiadówkach. Uczniowie byli innego zdania. Kiedyś kazano ściąć włosy. Polecenie zbagatelizowałem i nie poszedłem do fryzjera. Ojciec wrócił z wywiadówki i spojrzał na moją czuprynę. Była niedziela. Zaprowadził mnie do sąsiada, który miał maszynkę do włosów i ostrzygli mnie na zero. Gdybym w poniedziałek pojawił się w szkole z włosami na głowie, groziłoby mi obniżenie oceny ze sprawowania.
Wszawicę w odzieży zwalczano wstrzykując za kołnierz jakiś proszek za pomocą przemyślnej pompki. Higieniści prowadzili w szkołach masowe szczepienia ochronne przeciwko chorobom zakaźanym. Baliśmy się tych szczepień, ponieważ na drugi dzień dostawaliśmy gorączki.
W poniedziałek, przed rozpoczęciem lekcji przed szkołą odbywał się apel z udziałem wszystkich uczniów. Po apelu klasy parami rozchodziły się do sal lekcyjnych. Z chwilą nastania chłodów apele odbywały się w dużej auli na piętrze. Kierownik szkoły, pan Bej, podawał młodzieży ogłoszenia porządkowe, zalecenia i informacje. Była też zbiorowa modlitwa. W drugim półroczu trzeciej klasy naszym opiekunem został Marian Kozakiewicz. Z wynikiem dobrym dostałem promocję do klasy czwartej.
Do czwartej klasy chodziliśmy na pierwsze piętro szkoły. Opiekunką naszej klasy była pani Julia Pawłowska, żona Romana Pawłowskiego, kierownika szkoły sprzed 1939 roku, rozstrzelanego w Katyniu przez bolszewików. Zapamiętałem ją jako szczupłą, drobną i bardzo spokojną osobę. Któregoś razu podczas lekcji rozpłakała się. Nie wiedzieliśmy o co chodzi. Jaki ją spotkał dramat rodzinny? Pani Pawłowska podpisała nam świadectwa z promocją do klasy piątej.
(mab)