Z Franciszkiem Budrowskim, starostą sokólskim o największym wzruszeniu w życiu, rybie w warzywach, wspomnieniach z dzieciństwa i najtrudniejszej decyzji, którą musiał podjąć – rozmawia Piotr Biziuk.
Jakie jest pana pierwsze wspomnienie z dzieciństwa?
Przedszkole w Krynkach przy ulicy Cerkiewnej 3. Pamiętam, że chodziłem tam na piechotę przez całe miasto, a było ono zniszczone. Pamiętam niesamowite gruzy. I po tych gruzowiskach lubiliśmy się szwendać.
W co bawiliście się jako chłopcy?
Bawiliśmy się w wojnę. To były lata 50-te. I nikt nie chciał być Niemcem, wszyscy chcieli być Polakami. A była nas duża grupa, bo dzieci było wtedy wiele. Teraz w całej gminie jest chyba jedna pierwsza klasa w szkole podstawowej. Wtedy w samych tylko Krynkach były dwie pierwsze klasy. Istniały też szkoły w Jurowlanach, w Łapiczach, Plebanowie, Ozieranach, Kruszynianach, Nietupie, Leszczanach, Ostrowiu Południowym i Góranach. Było więc dziesięć szkoł podstawowych i w każdej funkcjonowały pierwsze klasy. Młodzieży było więc dużo. U mnie na ulicy – nie wiedziałem tego, zanim nie poszedłem do szkoły – byli i muzułmanie, i prawosławni. Dopiero gdy po pierwszych zajęciach spytałem mamę: „Mamusiu, a dlaczego Stasio i Mikołaj nie chodzą na religię”, usłyszałem, że oni są innego wyznania.
Jakim był pan uczniem w podstawówce?
Myślę, że bardzo dobrym. Do piątej klasy miałem same piątki i jedną czwórkę.
A więc rodzice nie mieli powodów do narzekania?
Nasza mama krzyczała za czwórki. Nie mogłem się do czwórek przyznawać.
Jakie przedmioty pan lubił?
Matematykę, geografię, historię.
A przedmioty, których pan nie cierpiał?
Języków, chociaż z rosyjskiego też miałem piątkę.
Czy był pan niejadkiem?
A skąd! Teraz, jak się wnuk trzeci narodził i ma bardzo dobry apetyt, to synowa mówi, że chyba w dziadka Franka się wdał.
Ale jakieś kłopoty musiał pan przecież sprawiać...
Wychowawcze. Uciekałem do babki albo do ciotki, żeby pojeździć konno. Bardzo lubiłem te zwierzęta. Miałem wtedy osiem, może dziesięć lat.
Jak pan wspomina szkołę średnią?
Teraz bardzo dobrze wspominam ten okres w życiu, ale wtedy – wydaje mi się – wolność mnie zaskoczyła.
Uczył się pan w Sokółce?
Tak. Na początku miałem dobre stopnie, później już średnie.
Czyli jak pan przyjeżdżał do domu, to miał pan burę?
Wtedy już nie. Po prostu źle zrozumiałem wolność. Myślałem, że – tak jak w podstawówce – samo uważne wysłuchanie lekcji pozwoli mi być dobrym uczniem. A to nie było tak. Ale szkołę skończyłem w terminie, maturę zdałem, dostałem się na studia za pierwszym razem bez żadnych problemów.
Jaka była pana najtrudniejsza decyzja w życiu?
W 1990 roku proponowano mi, abym został burmistrzem. Nie przyjąłem tej propozycji.
Żałował pan tego?
Nie, nigdy. A była to najtrudniejsza decyzja, bo nie wiedziałem, jak odmówić tym ludziom. Byłem kandydatem części radnych. Zresztą obecny burmistrz Stanisław Małachwiej może to potwierdzić, bo przychodził do mnie do domu w dniu sesji, żeby mnie namówić, bym kandydował na burmistrza Sokółki.
Największe wzruszenie?
Bardzo się rozkleiłem na pogrzebie ojca. Cały czas trzymałem się mocno. U nas w Krynkach nie ma w zwyczaju składania kondolencji po pochówku. I gdy moi współpracownicy (a nie byłem wtedy starostą, byłem zwykłym geodetą) zaczęli podchodzić i składać mi kondolencje na cmentarzu, to zacząłem płakać jak bóbr. Zagrały emocje... Miałem też chwilę wzruszeń, gdy najstarszy syn dostał się za pierwszym razem na Akademię Medyczną. Gdy zobaczyłem jego nazwisko na liście przyjętych, to też popłynęły mi łzy z oczu. Pozostała trójka dzieci... już tego tak nie przeżywałem.
Był pan w wojsku?
Nie.
Żałuje pan?
Nie.
Jak pan wspomina kryzys z lat 80-tych, kiedy życie było zdecydowanie cięższe niż teraz?
Miałem czworo dzieci. Nie miałem do handlu smykałki. Nie jeździłem nigdy za granicę, żeby sprzedawać dżinsy, handlować. Pierwszy paszport otrzymałem 1 września 1990 roku. Pracowałem w geodezji, w tzw. wykonawstwie, po 16 godzin dziennie, żeby zarobić na utrzymanie tej czwórki dzieci. Uprawiałem ziemię. W 1986 roku dostałem zezwolenie na prowadzenie działalności gospodarczej, czyli usług geodezyjnych poza godzinami pracy. Od tego momentu powodziło mi się już bardzo dobrze. A było... jak w kryzysie. Ciężko pracowałem. Ale udało się kupić i samochód, i mieszkanie, nie będąc starostą, nie mając poborów starosty. Jak nie było zaopatrzenia w sklepach, to jeździłem w poniedziałki i kupowałem kurczaki, zabijałem je, mroziłem. I było co do garnka włożyć.
Potrafiłby pan dzisiaj zabić kurczaka?
Zabić to może nie, ale wypatroszyć – na pewno.
A karpia?
Karpia? Spokojnie. To moje zadanie przed świętami. Kupuję pięć karpi i oprawiam je mamie, siostrze i sobie. Zresztą bardzo lubię gotować i bardzo lubię ryby.
A więc jaka jest pana ulubiona potrawa?
Karp w galarecie, ale zrobiony przez moją żonę.
Co pan sam potrafi najlepiej przygotować?
Rybę w warzywach.
Czy poda pan przepis?
Bierze się rybę twardą, a więc szczupaka albo okonia, trzy marchewki, selera, pora. Trze się warzywa na grubej tarce. Do garnka wrzuca się kawałek masła i sparzone warzywa, na to kładzie się kawałki ryby, później cieniutkie plasterki cebuli i masło, dodaje się pieprz i sól. I układa się kolejne warstwy: warzyw, ryby, cebulki. Dusi się to wszystko przez 40 minut.
Brzmi smakowicie. Wracając do naszej rozmowy – czy pana dzieci nie sprawiały problemów wychowawczych?
Nie.
Na przykład późne wracanie do domu...
A, to normalne. Muszę powiedzieć, że bardzo wcześnie zostałem wyleczony przez moje dzieci ze stosowania kar cielesnych, wiedziałem, że to jest bez sensu...
A sam pan dostawał w skórę od ojca?
Nie, raczej mama nas wychowywała. Ojciec był człowiekiem o gołębim sercu. Takiego kogoś rzadko można spotkać. Zresztą to nie tylko moje zdanie.
Niech pan powie – ciężko się żyje na „świeczniku”?
Nie. Do tego trzeba być przygotowanym.
Idzie pan po mieście, wszyscy pana znają...
Tak i wszystkim, których ja znam mówię pierwszy „dzień dobry”.
Jak będą pana wspominać mieszkańcy Sokółki, kiedy nie będzie pan już starostą?
Tego nie wiem. A pan wie?
Ja nigdy nie byłem starostą... Ma pan wrogów?
Tak.
A przyjaciół?
Mam.
Dziękuję za rozmowę.