Pierwsza deportacja, może najstraszniejsza, bo niespodziewana i w środku ostrej zimy, nastąpiła 10 lutego 1940 roku. (...) Grupa uzbrojonych enkawudzistów, wspólnie z miejscową milicją dobijała się nocą do drzwi, budziła swe ofiary, dając im krótki czas na spakowanie się i odwoziła na stację kolejową, gdzie czekały już szeregi towarowych pociągów - czytamy w książce "Isfahan, miasto polskich dzieci". Dziś mija 73. rocznica pierwszej deportacji na Sybir.
Wywózka objęła rodziny osadników wojskowych (w II RP nadawano ziemię na Kresach osobom zasłużonym podczas służby wojskowej, weteranom wojny polsko-bolszewickiej, etc.), cywilnych oraz pracownikom służby leśnej. Z ówczesnego obwodu białostockiego wywieziono na Wschód 11 504 osób. Na stację kolejową Sokółka zwieziono 87 rodzin, w sumie 431 osób upakowanych do 18 wagonów. Na stacji Brzostowica stawić się - pod zbrojną eskortą - miało 47 rodzin (266 osób, 12 wagonów). W Wołkowysku podstawiono 34 wagony, w których na Sybir miało jechać 168 rodzin (916 osób). W podgrodzieńskiej Łosośnie do wywózki przeznaczono 1001 osób (177 rodzin) upchniętych w 37 wagonach (dane za Jan Jerzy Milewski - "Województwo białostockie. Zarys dziejów (1919-1975)". Białystok 2011).
Deportacji nikt się nie spodziewał. Później bywało, że ludzie - przygotowując się na najgorsze - sami szykowali najpotrzebniejsze rzeczy: odzież, suchy prowiant i trzymali je spakowane.
"Wtłaczano 40 do 70 osób w ciemne czeluści wagonu, który zamykano i plombowano od zewnątrz. Mały, zakratowany otwór w ścianie zastępował okno, dziura w podłodze - całe sanitarne urządzenie, a cztery ogromne prycze służyły jako legowisko dla ludzi. Środek wagonu był wypełniony tobołkami, które stanowiły cały dobytek zesłańców. Wyrwani z domów bez względu na wiek, powiązania rodzinne i stan zdrowia - skazani na zatracenie! Dokuczały wszystkim pragnienie i głód oraz, zależnie od pory roku, straszliwy mróz lub nieludzkie gorąco. Wagonami wstrząsały łkania i płacz przestraszonych dzieci. Tu i ówdzie słychać było słowa modlitwy. Pociągi ruszały i jak w widzeniu księdza Piotra w Dziadach, następowała gehenna wielotygodniowej podróży na Wschód. W podróżach tych marły niemowlęta, starzy i chorzy. Zdarzało się, że ciała umarłych przebywały po kilka dni wśród żywych, zanim zabrali je strażnicy. Podróż ta była wstępem do dalszych cierpień. U końca jej czekały zesłańców nędza, choroby i niewolnicza praca. Zsyłki były dla tysięcy wyrokiem śmierci" - piszą autorzy pracy "Isfahan, miasto polskich dzieci".
opr. (is)
Czytaj też:
Za pierwszego Sowieta. "Śpiewają głośno, chcą zagłuszyć swój głód"