W 1940 roku byłam małą dziewczynką, miała sześć lat. Zostaliśmy deportowani w drugiej wywózce. 13 kwietnia było jeszcze ciemno, gdy usłyszeliśmy łomotanie, dobijanie się do drzwi. Mama otworzyła i do srodka wszedł żołnierz z karabinem. Bardzo się wystraszyłam, chwyciłam swoją największą lalkę, zasłoniłam się i schowałam w kącie - mówi Krystyna Biziuk, która wraz z rodziną 75. lat temu została wywieziona do Pawłodaru w Kazachstanie. Dziś, w rocznicę pierwszej masowej wywózki z Kresów, uczczono pamięć tych, którzy nie wrócili do kraju z Nieludzkiej Ziemi.
10 lutego 1940 roku sowieci przeprowadzili pierwszą z czterech masowych deportacji obywateli polskich, w czasie której - według danych NKWD - do północnych obwodów Rosji i na zachodnią Syberię trafiło około 140 tys. osób. Cała akcja odbyła się w straszliwych warunkach. Panował ekstremalny mróz. Temperatura dochodziła nawet do minus 40 stopni. Na spakowanie się zaskoczonym ludziom dawano często zaledwie kilkanaście minut. Bywało i tak, że nie pozwalano zabrać ze sobą niczego. Dla wielu był to wyrok śmierci...
Dziś przed krzyżem Sybiraków przed sokólskim kościołem p.w. św. Antoniego kwiaty i znicze złożyli przedstawiciele władz samorządowych, m.in. starosta Piotr Rećko i burmistrz Ewa Kulikowska, członkowie Stowarzyszenia Historycznego im. Bohaterów Ziemi Sokólskiej, młodzież z Koła Historycznego w Zespole Szkół Ogólnokształcących wraz z nauczycielką Moniką Klim, a także mieszkańcy Sokółki. Tych, którzy nie wrócili już do Polski uczczono minutą ciszy. Odmówiono także "Wieczny odpoczynek".
W uroczystości wzięła udział Krystyna Biziuk, prezes Sokólskiego Koła Związku Sybiraków. Do Kazachstanu została deportowana w kwietniu 1940 roku.
- Żołnierz po rosyjsku ogłosił "Sabierajties`, pojedietie k mużu". Dali nam mniej więcej pół godziny na zebranie najważniejszych rzeczy. Moja młodsza siostrzyczka miała wtedy siedem miesięcy, mama trzymała ją na ręku. Trafił nam się jeszcze ludzki żołnierz, bo pozwolił zawiadomić babcię, że nas zabierają. Babcia z wujkiem do nas przyszli i pomogli się spakować. Załadowali nas na furmanki sąsiadów i powieźli na dworzec w Sokółce. Tam pakowano ludzi do bydlęcych wagonów - ile tylko mogło wejść. Jechaliśmy tym pociągiem ze dwa tygodnie, może więcej. Byli uprzywilejowani, bo my i Ewa Tomaszycka z siostrą - jako dzieci - siedzieliśmy na górnej półce w wagonie, przy okienku. Trochę powietrza i trochę światła tam dochodziło. Dotarliśmy w końcu do Pawłodaru. Tam na rynku nas wysadzili. Koczowaliśmy. Czekaliśmy na ciężarówki, może dwa, może trzy dni. Samochody powiozły nas do sowchozów. Mieszkaliśmy w ziemiance, dole wkopanym w ziemię, ze ścianami obłożonymi darniną. Sufit był zrobiony z trzciny. Tam były straszne mrozy. Lato było krótkie, ale bardzo upalne, natomiast zima - bardzo mroźna - opowiada Krystyna Biziuk.
Do Polski wróciła w czerwcu 1946 roku. Jej siostra Lucynka zmarła w Kazachstanie...
(is)
75. rocznica pierwszej deportacji: