Publikujemy drugą część wspomnień Dominika Zyśka, mieszkańca wsi Dubnica Kurpiowska. Opisuje on życie w tej miejscowości i wspomnienia z pierwszych lat II wojny światowej.
Czytaj pierwszą część: Wspomnienia z czasów osadnictwa [CZĘŚĆ PIERWSZA].
Fragmenty wspomnień Dominika Zyśka publikujemy dzięki uprzejmości Krzysztofa Zyska.
"W roku 1931 mieszkaliśmy już na stałe na nowym miejscu w Dubnicy Kurpiowskiej. W tym czasie ja, najmłodszy, miałem 12 lat. W 1931 roku zaczęły się budować domy mieszkalne. Państwo budowało (na spłatę) niektórym osadnikom domy składające się z dwóch pokoi, kuchni i składówki. W tamtych czasach kosztowały one 3500 złotych. Budowane były z drzewa, kryte podwójną papą na spłatę 60-cio letnią, tak samo jak i ziemia - też na 60 lat (karencja spłaty i podatków na 5 lat). Kto miał możność sam się budować, to sam się budował. Domy przeważnie budowali z drzewa, obory i stodoły budowali z kamienia polnego, którego nie brakło. Najpierw kopało się rów głębokości jednego metra pod cały budynek, tak zwany fundament, i wypełniało się go kamieniem i betonem, potem dobierało się kamień budowlany na zaprawę wapienną. Ludzie wtedy nauczyli się fachu budownictwa i krycia dachów. W tamtych czasach przeważnie kryli słomą albo papą.
Do roku 1937 ludzie mieli już więcej wyrobionego pola, po większej części już się odbudowali, więcej mieli pola obsianego, więcej mieli chleba, dochowali się dobytków: koni, krów, świń, ptactwa domowego, także można już było dostatecznie żyć. Była już szkoła czteroklasowa, mieszkanie dla nauczyciela. Sprowadzili o wsi kowala, dali mu plac pod kuźnię i już nie trzeba było jeździć daleko z naprawą wozu, pługa, bron czy innego sprzętu rolniczego tylko można było naprawić we wsi. Była już we wsi prywatna spółdzielnia i można było kupić wszystkie artykuły spożywcze, rozmaite napoje począwszy od oranżady, a skończywszy na wódce. Jednym słowem można było już dostatnio żyć. Młodzież bawiła się, urządzała sobie potańcówki, zabawy muzyczne, wesoło śpiewali piosenki, jednym słowem życie stało się mniej uciążliwe.
Rok 1938 - miałem wtedy skończone 20 lat. Ojciec nie raz mi mówił do zrozumienia, żeby szukać sobie dziewczyny i żenić się, bo nie ma nawet komu oprać i ugotować jeść, ja to wszystko dobrze zrozumiałem i przemyślałem, postanowiłem sobie szukać żony. A że byłem chłopcem grzecznym, ludzie dobrze mnie znali, znalazłem sobie żonę w tej samej wsi. Ślub nasz odbył się w kościele parafialnym w Nowym Dworze w dniu 28 grudnia 1938 roku (miałem skończone 20 lat) żona moja miała na imię Dominika.
I tak zaczął się następny nowy rok 1939. Od wczesnej wiosny zaczęli ludzie gadać o wojnie. Ja miałem starych rodziców na utrzymaniu, więc ojciec mój napisał podanie o odroczenie służby wojskowej. A że mieliśmy gospodarstwo i rodzice byli starzy, to odroczenie służby wojskowej mi przysługiwało.
Odroczenie dostałem do 30 października 1940 r. a mój rocznik w tym czasie służył już w wojsku. Wszystkie gazety opisywały, że Niemcy domagają się wolnego korytarza do Prus Wschodnich i zajęcia Gdańska. Gdańsk miasto portowe było miastem wolnym. Wszystkie gazety rozpisywały się o nieporozumieniach niemiecko-polskich. (...)
W dniu 17 września 1939 r. wkroczyła do Polski Sowiecka Czerwona Armia i po około miesiącu czasu Polska musiała skapitulować pod naporem dwóch państw: z zachodu Niemcy, ze wschodu Rosja. Granica niemiecko-sowiecka powstała na rzece Narwi. Polska formalnie przestała istnieć, nastał czwarty rozbiór Polski.
Przedwojenne powiaty: suwalski, sokólski były częściowo zaludnione przez małorolnych chłopów posiadających gospodarstwa dwu- i pięciohektarowe. Z tego się utrzymywały całe rodziny. Przeważnie były tereny rolnicze nieuprzemysłowione.
Kresy Wschodnie: ludność na tych terenach w dużej części byłą wyznania prawosławnego. Pomiędzy ludnością katolicką a prawosławną stosunki były niezbyt dobre i zawsze były jakieś wyróżnienia. Gdy wojska Armii Czerwonej wkraczały na tereny polskie w niektórych wioskach, gdzie była większość ludzi prawosławnych, stroili bramy przywitalne kwiatami. Jak to mówiono „że to idą nasi ludzie i nam teraz będzie lepiej...”, „Będziem mieli więcej ziemi, zabierzem ziemie dworską...”. No i do tego doszło, jak tylko przyszli sowieci, zaczęła się reforma rolna. Ziemię dworską zaczęli oddawać chłopom. Chłopi dzielili ziemię pomiędzy siebie, ile kto chciał. Drzewo w lasach dworskich też oddano chłopom „niech ścinają, wiele kto chce...” - tzw. „swoboda na lasy dworskie”, „na lasy pomieszczyków”- z języka rosyjskiego. Tej swobody miał być tylko jeden tydzień, ale póki się uspokoiło, to i cały miesiąc to trwało. Pełne lasy chłopów z piłami i siekierami. Jak wiadomo, przed wojną taki dziedzic miał swego gajowego, ten pilnował lasu, bo las był bardzo chroniony nawet nie wolno było iść i zbierać jagód. Ładne drzewo materiałowe: sosna, świerk, wszystko zostało mocno przerzedzone, spiłowane w czasie tej swobody.
Niektórzy ludzie te drzewo dobrze wykorzystali i coś z tego zbudowali, a niektórzy to po prostu zmarnowali, bo tylko na opał to wykorzystali. Jak mówili Sowieci: „My was oswobodzili od polskich panów i pomieszczyków, kapitalistów i obszarników , możecie się teraz czuć swobodnie...”. Tylko teraz trzeba zdawać „kontyngent” tzn. trzeba zdawać: mięso, mleko, siano i ziarno. Ci co nabrali sobie ziemi dworskiej z reformy, zaczęli wtedy „pluć sobie w brodę”, że musieli tyle wszystkiego zdawać na kontyngent. Mało tego – sołtys (a po rusku „predsiedaciel”) nakazywał jeździć na tzw. „podwody”, tzn. człowiek z furmanką musiał jechać w okolice Augustowa i z lasów augustowskich wywozić drzewo. Trzeba było jeździć zimą saniami do miejscowości Sajenki, chociaż miejscowa ludność sama by to wszystko wykonała. Tak więc spod Grodna trzeba było jechać aż pod Augustów. Sowietom nie rozchodziło się o ten wywóz drewna i o tą robotę, tylko o to, żeby zgnębić Naród Polski.
Miejscowi ludzie, aby usprawnić pracę, dostosowywali sprzęt, robili podwójne sanie spięte krzyżowo łańcuchami do wywozu dłużycy leśnej. W związku z tym wywożeniem drzewa były kombinacje, zakupywało się u miejscowego wozaka kwit, już poprzednio z nim uzgodniono, żeby był na nazwisko tego zamawiającego. Po powrocie do domu kwit ten okazywało się w „sielsowiecie”, czyli w gminie, o tym, że się wykonało normę, no i na jakiś czas, ale nie na długo, bo tydzień lub dwa, był spokój. Tak było przez całą zimę.
Jak przyszła wiosna, nastała praca w polu, tzw. wiosenna akcja siewna i cały okres wiosenny był wolny od furmanek i od wyrabiania normy. A w miesiące maj, czerwiec - ponownie trzeba było jeździć, ale tym razem w okolice Lipska na tzw. „toczki” czyli umocnienia wojskowe. Tam trzeba było wozić kamień i inne materiały w wyznaczone miejsce.
Rok 1940 w czerwcu jak zwykle miałem nakaz od „przedsiedaciela”, czyli sołtysa, jechać na podwodę furmanką pod Lipsk. Jak przypominam sobie, była sobota, a na poniedziałek wyjazd. W sobotę akurat była połowa czerwca, wieczorem pojechaliśmy z sąsiadem do lasu napaść dobrze konie, bo w niedzielę mieliśmy wyjazd w drogę. Była ciepła czerwcowa noc, po północy dał się słyszeć huk samolotów, z początku nie bardzo wyraźny potem coraz głośniejszy i wybuch bomb zrzucanych z samolotów. Tak w tym dniu zaczęła się wojna niemiecko-sowiecka, tej samej niedzieli pod wieczór niemieckie wojska były już u nas w naszej wiosce w okolicy Grodna. Wojska sowieckie w popłochu wycofywały się na wschód. Jak mówili "bojcy", czyli sowieccy żołnierze do ludności polskiej cywilnej: "mamasza wojna" - mamusia wojna, "Germancy objawili nam wajnu" - Niemcy wypowiedzieli nam wojnę. A właściwie Niemcy już od dawna ściągali swoje wojska pod granicę sowiecką. A sowieci nic sobie z tego nie robili i mówili "eto niczewo" - to nic, "Germancy jezdzit zdzieś na otdych" - Niemcy jadą tutaj na odpoczynek.
Niemcy od dawna planowali napaść na Związek Radziecki i to wszystko się potem sprawdziło. Polska z powrotem znalazła się pod niemiecką okupacją. We wsi sprawował władzę sołtys. Za każdym razem był wzywany do gminy, a tam był tzw. „Autkomisar”, czyli komisarz i on wydawał polecenia sołtysom. Nie wolno było mleć sobie ziarna na chleb, nie wolno było robić sobie uboju zwierząt.
Było wyznaczone: ilość mąki, ilość mięsa na osobę miesięcznie i tylko to można było kupić. Było wszystko opisane: ilość krów, koni, świń, gęsi, kaczek i kur. I od tego wszystkiego był nałożony plan kontyngentu, tj.: zboże, mleko, mięso, jaja od kur. Każdy rolnik musiał złożyć tyle, ile było na niego nałożone. Kto się nie wywiązał z tego nakazu, to Niemcy takich wywozili do karnych obozów pracy. To się po niemiecku nazywało „Strafarbeitlager”, po polsku karny obóz pracy.
A za inne przestępstwa wywozili do obozów karnych do Oświęcimia – po niemiecku „Aushwitz Birkenau” - Oświęcim Brzezinka. Całą polską młodzież wywozili do Niemiec na roboty po niemiecku tzw. „Arbaitsammt”, co po polsku znaczyło biuro pośrednictwa pracy.
Naród Polski był bardzo uciemiężony i dręczony, ludność polska za byle jakieś przestępstwa uciekała do lasu, chroniła się w lasach, z czego tworzyła się partyzantka i nie było innego wyjścia, w miastach uliczne łapanki i tak samo wywóz do Niemiec albo do obozów koncentracyjnych i do więzień. Dużo ludności było wyłapywanych podczas nocy i wywożonych do lasu i tam rozstrzeliwanych. Cała wieś była otoczona podczas nocy przez żandarmerię, podpalana a uciekającą ludność rozstrzeliwano."
Koniec części drugiej.
Dominik Zyśk
mieszkaniec wsi Dubnicka Kurpiowska
Romanowo 10.02.1989