Bogusław Panasiuk, burmistrz Krynek, opowiada o sprawie, przez którą stracił fotel włodarza gminnego, o swojej poprzedniczce, marzeniach i... miękkim sercu.
Od ostatnich wyborów samorządowych minął rok. Jak pan ocenia ten czas?
Po trzech latach nieobecności w samorządzie dostrzegam wiele zmian. I nie są to zmiany pozytywne, a raczej negatywne, utrudniające funkcjonowanie samorządu. Dla mnie z kolei była to praca nad tym, co zastałem po trzech latach niebytności w samorządzie. Zastanawiałem się nad problemami, które w Krynkach „wyhodowano” i nad przyjęciem jakiejś taktyki, sposobu ich rozwiązania. Te problemy są rożne – od inwestycji idących w miliony, po drobne zadania. A jeśli chodzi o inwestycje, to w tym roku zrealizowaliśmy schetynówki, to pięknie teraz wygląda. Jesteśmy na ukończeniu budowy orlika. Dokończyliśmy docieplenie szkoły, Gminnego Ośrodka Kultury. Chociaż problemów nie brakuje. Muszę na gwałt remontować oczyszczalnię ścieków, bo wiszą nad nami kary do zapłacenia, prawie pół miliona złotych, muszę naprawiać hydrofornię, przepompownię. Na pewno był to pracownity rok, ale bez szaleństw, bo nie na tym życie polega.
Czy jest jakiś konflikt pomiędzy panem a Jolantą Gudalewską, byłą burmistrz Krynek?
To osoba, która swoim zachowaniem doprowadziła do tego, że jej nie toleruję.
Kiedyś byliście ponoć przyjaciółmi?
Przyjaciółmi nie byliśmy nigdy. Natomiast wielu osbom pomagałem. I mam tą nieszczęśliwą rękę, że jak komuś pomogę, to zaraz mam z tego tytułu nieprzyjemności. Zachowanie tej pani i jej męża nie kwalifikują ich do osób, które chciałbym znać i mieć z nimi do czynienia. Również to, co przez trzy lata robiła, co pisała, jak się zachowywała wobec mnie – wszystko się na siebie naklada.
Czy ciężko było wrócić na stanowisko włodarza gminnego po trzech latach?
Tak, szczególnie po złożeniu mandatu w bardzo dziwnych okolicznościach. W ciągu dwóch lat udało mi się zaklimatyzować i poczuć swoją nową pracę. Zresztą współpracownicy, których poznałem – starych, doświadczonych drogowców – bardzo życzliwie mnie przyjęli. Pracowało się w dobrej atmosferze. Wszyscy – zarówno podwładni, jak i przełożeni – to bardzo wyrozumiali, mądrzy ludzie i sporo dobrej roboty udało nam się zrobić. Zastanawiałem się, czy za takie same, czy mało większe pieniądze warto się narażać. To nie był łatwy powrót. Zresztą, nawet przysłowie mówi, że dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi. Ale, gdyby nie było głosów ze strony mieszkańców typu „wróć, wystartuj, masz szansę, poprzemy”, to ja bym nie zawracał sobie głowy. Bo pewne rzeczy w życiu się robi i przechodzi się do następnych. Nie mam zresztą takiej ambicji do rządzenia. Bo bycie wójtem, burmistrzem to nie jest rządzenie, to służenie ludziom w rozwiązywaniu problemów, to dzielenie biedy. Nie był to łatwy powrót. Aklimatyzowałem się dość długo, mimo, że tę robotę doskonale poznałem. W samorządach jestem przecież od 1990 roku. Były takie momenty, w których myślałem „Boże, po co mi to wszystko było potrzebne?”
Co jest pana największym sukcesem?
To, że pozostaję dalej sobą, że nie mam kompleksów, że każda sytuacja pozwala mi normalnie rozmawiać z ludźmi.
Największa porażka?
Za miekkie serce. Nieumiejętność doboru i litowanie się nad „płaczącymi”, bo potem zapłata bywa różna. Porządni ludzie długo pamiętają, ale od niektórych można zaznać wielu nieprzyjemności.
Serce panu stwardniało?
Nie powiedziałbym, żeby stwardniało, bo trzeba być normalnym czlowiekiem. Ale mam większą selektywnośc. Potrafię wyczuć, czy płacz jest autentyczny, czy bieda dotyka mocno...
Co jest najlepszego w pracy burmistrza? Niektórym bycie u władzy podbija „bębenek”...
Zgadza się, czują się dygnitarzami. Najfajniejsze jest to, gdy rozwiązuje się problemy ludzi, a oni są autentycznie zadowoleni. Nie musi to być wcale wielka inwestycja, a nieraz drobna pomoc, zwłaszcza okazana ludziom starszym, którzy wymagają szacunku i opieki.
Co najbardziej przeszkadza panu w Krynkach?
To, że zostaliśmy zepchnięci przez historię tak blisko granicy, że jest ściana i koniec...
W Krynkach są tak naprawdę dwie wielkie firmy: samorząd i podległe mu instytucje oraz SPH „Krynka”. Czy jest szansa na to, żeby przyciągać tu pracodawców? Bo dla ludzi dostępność pracy ma chyba największe znaczenie...
Położenie geograficzne i mały rynek... Nie ma co się oszukiwać.
Często pan chodzi na spacery po Krynkach?
Szczerze mówiąc – nie. Żona mnie gania. Ale szybciej jest objechać Krynki samochodem.
O czym pan marzy?
Żeby wszyscy zdrowi byli i żebym ja miał zdrowie. I żeby mieć szczęście do ludzi, mieć z nimi wspólny cel i go realizować – spokojnie, bez nerwów, nie robiąc nikomu krzywdy.
Jak będą pana wspominali mieszkańcy Krynek, gdy nie będzie już pan burmistrzem?
Jedni dobrze, innym będzie to obojętne, a jeszcze inni będą pomstować. Ja już to przeszedłem. W wielowiekowej historii Krynek jestem tylko jednym z małych trybików.
Jak pan sobie radzi z opiniami, że rwał pan rękawy, bił pan ludzi?
Jest to coś, co przylgnęło do mnie. Na początku odczuwałem niesprawiedliwość. W tej chwili jest mi to obojętne, ja się nawet z tego śmieję. Przychodzi znajomy w jakiejś sprawie, to go pytam „Dlaczego przyszedłeś z rękawami? Potem będzie afera, że wychodzisz ode mnie w bezrękawniku”. Teraz jest to element wesoły i tyle.
Ale jednak musiało to pana w jakiś sposób dotknąć...
Kiedyś tak, bo to było niesprawiedliwe.
To o co tak naprawdę poszło w tej sprawie o pobicie, która skończyła się w sądzie?
To był małoletni łobuz. Kiedyś on oraz kilku innych zapchali studzienkę kanalizacyjną przy ośrodku kultury w Krynkach. A zrobili to w tak perfidny sposób, że dobrali klocki do rozmiarów rur (w pobliżu leżalo popiłowane drewno) i powbijali je w rury. Przyszłoby panu do głowy, żeby odciągać właz, wchodzić do szamba i je zatykać? Namierzyłem kto to zrobił i dałem im czas na rozkopanie i naprawę kanalizacji. Musieli więc czyścić rury. Została złość. Później zdarzyła sie okazja, że moi synowie byli na basenie i ten małoletni zdemolował rower, poniszczył opony, koła, hamulce. Moja reakcja była krótka. Pojechałem do niego i powiedziałem „Jak jeszcze zrobisz coś takiego, gówniarzu, to ci nogi powyrywam”. Próbowałem go złapać za ucho, ale mi się nie udało, bo uciekł. Taka akcja była okazją dla innych, żeby pozbyć się mojej osoby. Sąd pierwszej instancji uznał, że jest prawdopodobne, iż naruszyłem nietykalność cielesną. Odwoławczy sąd podtrzymał tę opinię i temat się zamknął. Mogłem prawie trzy lata odpocząć.
Czy w jakiś sposób te wszystkie zdarzenia pana zmieniły?
Myślę, że nie.
Ma pan wrogów?
Jak każdy. Jeszcze ich wszystkich nie znam. Ale kardynał Richelieu mawiał „Panie Boże, chroń mnie od przyjaciół, z wrogami sam sobie poradzę”.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Piotr Biziuk
Czytaj też:
O czym marzy Tadeusz Ciszkowski