Jerzy Wilczewski, plantator borówki z Białous, właściciel największego gospodarstwa rolnego na Sokólszczyźnie opowiada o stresie, początkach swojej działalności, ambicjach młodego rolnika i przebitce, którą gospodarze dostawali za sprzedane świnie.
Ciężko się z panem spotkać...
Taki to człowieka los. Zabiegany.
Jak wygląda pana dzień pracy?
Wstaję po 5, wpół do szóstej. Później jest szybkie golenie się, kąpanie się, jakaś kawa, pacierz... Ludzie schodzą się do pracy na wpół do siódmej. Wtedy zaczyna się dysponowanie, ustawieniem ludziom pracy, masa telefonów, bo do każdego gospodarstwa trzeba zadzwonić, ustalić plany na dzień. I do dzieła! Potem czy do urzędu, czy na gospodarstwo się jedzie, zależy jaka pora roku...
O której jada pan obiad?
Różnie, jak nie ma stresu, to śniadanie jem około 10-11. Jak jest stres, to o 22, albo w ogóle.
Z jakiego powodu bywa ten stres?
Normalnie. Jak ktoś zna rolnictwo, to wie, że każda minuta może być inna. Chmura idzie – stres, gdzieś w radiu usłyszy się, że grad pada – jeszcze większy stres, bo zaraz wyobraźnia pracuje. Mróz – ogromny stres, wiatr – to tylko się patrzy, czy dachy nie pozrywane, czy owoce nie są uszkodzone, czy krzaki nie połamane. Upały to następny stres, bo zaraz szkodniki się pojawiają.
Jak sobie pan radzi ze stresem?
Różnie. Trzeba to przeżyć. Są takie lekarstwa: Sobieski i Żubrówka. Są sąsiedzi, sąsiadki, trzeba to odreagować, bo inaczej można byłoby zwariować.
W korytarzu pana biura można zobaczyć ciekawe zdjęcie z 1976 roku. Jakie były początki pana działalności?
Hodowaliśmy świnie. I mieliśmy aż 15 macior na 7,5-hektarowym gospodarstwie. W tamtych czasach to było bardzo dużo. W czasach gierkowskich czytałem taki artykuł w prasie fachowej, że na glebie piątej czy szóstej klasy pewien młody rolnik zbiera 54,5 kwintala pszenicy. „Mnie jeszcze dużo brakuje, ale muszę go pokonać. Ja zbiorę 60 kwintali” – tak sobie myślałem.
Udało się?
Nie skąd, to były bzdury. Ale nakręcało to bardzo młodych, dawało im jakiś cel. Władza opiekowała się rolnikami. Czy dzisiaj wojewoda przyjedzie do rolnika i poda mu rękę? Nie słyszałem. A wtedy z okazji dożynek, siewów wojewoda podawał ciężką dłoń, mówił „Gratuluję, obywatelu, gratuluję, my na was liczymy. Róbcie tak dalej. Jak coś trzeba pomóc, to proszę się zgłosić do mnie”. I stukał po ramieniu. Pamiętam wiele takich miłych chwil. Tego dzisiaj nie ma.
Wszyscy są tu gospodarzami. Dlaczego udało się akurat panu, a nie np. pana sąsiadom?
Nie wiem.
To kwestia ciężkiej pracy, planowania, marzeń?
Udało się mnie, udało się także im. Nie ma tu jakiegoś wyróżnienia mnie. Tak samo idziemy do sklepu, tym samym kieliszkiem rozpijamy wódeczkę. Razem się bawimy, razem smucimy. W tej wsi nie jestem żaden wyjątkowy.
Jest pan kimś wyjątkowym, bo przecież stworzył pan dużą firmę.
Udało się. Po prostu trzeba było chcieć, mieć jakieś marzenia.
A jakie pan miał marzenia na początku?
Nasza rodzina była jedną z biedniejszych we wsi. Mieliśmy 7,5 hektara, niektórzy mieli po 12 hektarów. Kto miał więcej ziemi, ten żył dostatniej. Moim marzeniem było to, żeby kiedyś żyć normalnie, żeby nie szczędzić aż do końca, jak się szczędziło. No bo było biednie. Kiedy zacząłem czytać czasopisma i gazety rolnicze (może nie czytałem ich, a wręcz je zjadałem) to pasjonowały mnie bardzo sukcesy innych. Mówiłem sobie „Boże, ja też muszę coś robić”.
Od czego się zaczęło? Od czarnej porzeczki?
Nie, czarna porzeczka przyszła potem. Na początku hodowaliśmy te świnie. Przyszedł rok 1975. Latem mieszkanki dla tuczników zabrakło, zaczęła być tylko na przydział. Trzeba było uruchomić własną bazę paszową. A jakaż ona była na 7,5-hektarowym gospodarstwie? Trzeba było świnie sprzedać, bo nie było ich czym karmić. To stało się w ciągu dwóch tygodni, może miesiąca. Musieliśmy poszukać czegoś takiego, co na małym areale ziemi dawało dochód. Wtedy wymyśliłem, że będziemy budować szklarnie. Tona węgla kosztowała wtedy 560 zł, a więc za jednego świniaka można było kupić 6-7 ton węgla. Dzisiaj taki świniak musiałby kosztować 5 tysięcy zł! Z kolei litr ropy kosztował w połowie lat 70-tych 2,20 zł. Za świniaka rolnik mógł więc kupić 1500 litrów oleju napędowego. Gdyby trzymać się takiego kursu, to świniak powinien dziś kosztować 7,5 tys. zł. Takie były relacje cenowe. Przebitka jak na narkotykach. Zaczęliśmy więc myśleć o budowie szklarni, ale polityka poszła wtedy w kierunku organizacji zespołów rolników indywidualnych. Otrzymywały one olbrzymie profity, m.in. kredyty. Było wiele kierunków preferowanych przez ówczesne władze, gdzie kredyty były umarzane nawet w 60 procentach, np. bydło mleczne, świnie. Trzeba więc było brać duży kredyt, odpowiednio to udokumentować i można było za darmo utrzymać oborę.
A korzyści z upraw pod szkłem?
Nie umarzano nic. Kredyty były niskoprocentowe.
Co uprawialiście?
Same warzywa. Nie tylko pomidory i ogórki, ale i sałatę, szczypior. O kwiatach nie można było myśleć, bo to był zbytek. Kwiaty można było uprawiać, ale nie za kredyty. Założyliśmy więc zespół rolników indywidualnych. Zostałem pełnomocnikiem mając lat 21. Wzięliśmy ponad 3 miliony kredytu. Była to równowartość 25 nowych samochodów fiat 125p. To dzisiaj można porównać do nowoczesnego mercedesa.
Mogliście spokojnie spać?
Było normalnie. Podpisało dwóch sąsiadów, ja i tata. No i zaczęło się, było fajnie. A potem zaczęła się potężna inflacja i te pieniążki spłacały się... prawie że z niczego. Rok czy dwa uprawialiśmy warzywa. Od razu też zorganizowaliśmy – w zasadzie nielegalnie – wielką szklarnię róż. One były co prawda zgłoszone, opodatkowane, chodziło o wykorzystanie zaciągniętego kredytu. Szybko zresztą go spłaciliśmy i kwiaty zaczęliśmy uprawiać w całym gospodarstwie. Wtedy też rozpoczęła się jego rozbudowa. W latach 90-tych doszliśmy do 12 hektarów pod szkłem.
Notował: Piotr Biziuk
Druga część rozmowy z Jerzym Wilczewskim:
Jerzy Wilczewski: Modlitwa pomaga przyciągnąć deszcz