Tłumaczka krzyczy przez głośniki, po chwili kilku imigrantów wychyla się z krzaków, trzymając długie tyczki z napisami - by można je było dostrzec z odległości kilkuset metrów. - Mamy to - mówi mężczyzna w żółtej koszulce.
Byliśmy dziś w Usnarzu Górnym. Od wczoraj wojsko i funkcjonariusze Straży Granicznej nie pozwalają nikomu na zbliżanie się do koczowiska imigrantów po białoruskiej stronie granicy. Można podejść jedynie do szpaleru mundurowych stojących na skraju łąki. To kilkaset metrów od obozowiska przybyszów, którzy - jak sami deklarują - pochodzą z Afganistanu.
Na łące stoi namiot aktywistów z Fundacji Ocalenie. Obok rozstawiła się ekipa telewizji TVN. Nagle tłumaczka bierze mikrofon i krzyczy coś przez głośniki. Kilka chwil później imigranci wychylają się zza krzaków. Trzymają w rękach tyczki z napisami po angielsku: „Chcemy międzynarodowej ochrony", „Jesteśmy chorzy, potrzebujemy jedzenia i picia, prosimy", „Ratujcie nasze życie". - Mamy to - mówi mężczyzna w żółtej koszulce. Ekipa wszystko nagrywa.
Tabliczki z alarmującymi komunikatami stoją w sprzeczności z tym, co podała dziś Straż Graniczna - że przybysze otrzymali od Białorusinów jedzenie, picie i papierosy. Część z nich odjechała z koczowiska, przybyli zaś nowi.
Po okrzykach tłumaczki funkcjonariusze SG włączają sygnały dźwiękowe w dwóch wozach.
CZYTAJ WIĘCEJ: Mniej imigrantów na koczowisku w Usnarzu Górnym. Białorusini zwieźli tam ekipy telewizyjne
W samym Usnarzu Górnym powstało niewielkie miasteczko medialne. Do wsi zjeżdża też wiele prywatnych samochodów z tablicami rejestracyjnymi z odległych miejsc w Polsce. Koczowisko stało się swego rodzaju atrakcją turystyczną.
Całemu zamieszaniu z obojętnością przyglądają się dwa pudelki przywiezione przez aktywistów i krowy pasące się na pobliskiej łące.
(pb)
Usnarz Górny. Niedziela, 22 sierpnia: