W roku 1947 został usunięty ze szkolnictwa pan Piotr Bej z żoną Elżbietą, która była kierownikiem szkoły żeńskiej przy ul. Kościelnej. Zwolniono też pana Kozakiewicza. Przestała uczyć pani Pawłowska. Zaczęła działać nowa ideologia wychowawcza, której nie akceptowali starzy, patriotycznie nastawieni pedagodzy. Należało ich odseparować od młodzieży. Na miejsce doświadczonych, przedwojennych pedagogów przyszli młodsi, nieprzygotowani do zawodu ludzie, ale ideologicznie poprawni. Publikujemy ciąg dalszy wspomnień mieszkańca Sokółki.
W roku szkolnym 1947/48 kontynuowaliśmy naukę w klasie piątej. Kierownikiem szkoły została pani Domicela Szajowska. Pełniła obowiązki kierownika obu szkół, tzn. męskiej i żeńskiej. W mojej pamięci nie utkwiła, a to pewnie z tego powodu, że swoją funkcję piastowała tylko przez rok. Nasza sala lekcyjna dalej mieściła się na piętrze. Opiekunem klasy była pani Jadwiga Dankowa. Musiałem u niej podpaść, ponieważ w piątej klasie miałem najgorsze oceny z całego okresu nauki w szkole podstawowej. Aż pięć ocen dostatecznych.
Z tego okresu pamiętam zacięte wojny na śnieżki pomiędzy szkołami. Areną walk w czasie przerw był ogród rozdzielający dwa szkolne budynki. Dziś w tym miejscu jest lodowisko szkolne.
Był to ostatni rok naszej nauki w budynku szkoły przy ul. Grodzieńskiej, szkoły noszącej nr 1 i imię Adama Mickiewicza. Już rok wcześniej zaniechano ścisłego podziału na szkołę żeńską i męską. Stworzono klasy mieszane. W trakcie roku szkolnego dokonano podziału młodzieży na dwie szkoły. Jakie kryteria decydowały o przeniesieniu do drugiego budynku - nie pamiętam.
Do klasy szóstej chodziliśmy do budynku przy ul. Ściegiennego. Ta szkoła otrzymała nr 2 i nie miała patrona. Była to klasa bardzo liczna i koedukacyjna. Zajmowaliśmy największą izbę lekcyjną. Kierownikiem szkoły został Sergiusz Rybkowiec, emigrant ze wschodu. Opiekunem klasy w pierwszym półroczu był Jan Kaskiewicz.
W szóstej klasie po raz pierwszy zetknęliśmy się z nauką języka rosyjskiego, który miał nam towarzyszyć nieustannie aż do drugiego roku studiów. Uczyłem się rosyjskiego przez osiem lat, zatem powinienem go znać dobrze. Tymczasem znam go w stopniu jedynie dostatecznym. Jak uczyli, takie i były wyniki. Umiem czytać, pisać, dużo rozumiem, ale nie mam właściwej wymowy.
Z tego okresu najbardziej utkwiły mi w pamięci prace ręczne. Kleiliśmy różne modele z kartonu. Wykleiłem model naszej szkoły z uwzględnieniem najdrobniejszych szczegółów. Tę kłopotliwą pracę w większości wykonywałem w domu. Po wykończeniu modelu, umocowałem go na podstawce i zaniosłem do szkoły. Z prac ręcznych dostałem ocenę bardzo dobrą. Nie było już pani Dankowej i na świadectwach oceny "wróciły" do normy. Zbudowałem prymitywny "aparat filmowy", który jednak nie chciał działać. Zaczytywałem się w książkach technicznych i miesięczniku "Młody Technik".
Pod koniec naszej nauki w szóstej klasie wydarzył się tragiczny wypadek. Wikarym w naszym kościele był ks. Kazimierz Mikłosz, rodem spod Dąbrowy. Młody, bardzo przystojny i lubiany przez parafian. 12 czerwca 1949 roku pojechał motocyklem do Siderki, żeby przywieźć do Sokółki tamtejszego proboszcza na doroczny odpust św. Antoniego. Gdy obaj księża jechali do Sokółki, we wsi Poganica wybiegła na jezdnię świnia. Nastąpiło zderzenie. Ks. Kazimierz uderzył głową o bruk i po kilkunastu godzinach zmarł w Białymstoku. Proboszcz z Siderki wyszedł z wypadku bez szwanku. Stwierdzono, że w motocyklu wadliwie działały hamulce. Podczas uroczystości pogrzebowej przemawiał z ambony proboszcz z Siderki. Płakał jak małe dziecko, a razem z nim wszyscy uczestnicy uroczystości żałobnych. Całe miasto odprowadziło trumnę z księdzem do cmentarza prawosławnego, skąd ciężarówką zostało przetransportowane do rodzinnej parafii koło Dąbrowy.
(mab)