Przy ul. Dąbrowskiej, tuż za blokiem mieszkalnym, stoi do dziś drewniany dom. W pierwszych miesiącach powojennych w tym budynku mieściło się biuro PPR. W czerwcu 1946 roku przed ogólnokrajowym referendum w budynku tym znaleźliśmy atrakcyjną rozrywkę. Dostawaliśmy w wiadrach czarną farbę i blachę z wyciętymi literami "GŁOSUJ 3 x TAK". Publikujemy ciąg dalszy wspomnień mieszkańca Sokółki z lat 40-tych XX wieku.
Naszym zadaniem było malowanie po chodnikach tego sloganu. Jeden kładł blachę na chodnik, a drugi pędzlem nakładał na szablon farbę. Po obmalowaniu chodników przeszliśmy na ściany budynków, bo uważaliśmy, że to bardziej ciekawe zajęcie. Napisy utrzymywały się przez długi czas, a szczególnie te na ścianach budynków. Nie wiedzieliśmy, jaką wykonywaliśmy propagandową robotę, gdyż zajęcie to traktowaliśmy jako zabawę.
Minęło pół roku i w styczniu 1947 roku odbyło się następne głosowanie do Sejmu Ustawodawczego. Pamiętam, że było jakieś cztery listy. Propaganda rządowa mówiła o głosowaniu na listę nr 3. Rozmowy starszych koncentrowały się na tym, by głosować na listę nr 4. Lokal wyborczy mieścił się w Domu Ludowym. Wszyscy mieszkańcy szli na głosowanie w obawie przed konsekwencjami ze strony UB. W związku z tym kolejka przed lokalem wyborczym była ogromna. Ludzie stojąc w kolejce do urny wyborczej trzymali w ręku listę nr 3, tak by szpicle widzieli, jakie zamiary mieli głosujący. Większość w kieszeni miała listę nr 4 i na taką oddawała swój głos. Po podliczeniu głosów okazało się, że zwyciężyła lista nr 3!
Przez kilka powojennych lat targi poniedziałkowe odbywały się tradycyjnie wokół cerkwi. Wokół świątyni stały stragany handlarzy, a furmanki rolników rozmieszczone były po całym placu. Skweru z fontanną wtedy jeszcze nie było. Co zaradniejsi zaczęli zajmować się drobnym handlem, otwierając swoje sklepiki w lokalach usytuowanych wokół rynku. Pan Tiuryn sprzedawał wyroby żelazne, Andrzejewski obuwie. W pożydowskim budynku przy ul. Białostockiej 2 założono prymitywną restaurację (dziś nazwalibyśmy taki lokal barem). Można było tam wypić i zamówić zakąskę na zimno. Restauracja ta funkcjonowała krótko, ponieważ władze rozpoczęły likwidację prywatnego handlu. Przejściowo restauracja została zastąpiona sklepem z różną drobnicą. W tym sklepie zdarzało mi się bywać. Zza okien mogłem obserwować łapanki urządzane na rynku przez ubowców. Celem tych łapanek było wyłuskiwanie członków podziemia. W godzinach południowych, niespodziewanie otaczano rynek szczelnym kordonem i legitymowano ludzi tam przebywających. Podejrzani byli konwojowani na ul. Dąbrowskiej do UB. Podczas jednej z takich łapanek, w wyniku strzelaniny został ranny w rękę chłopak mieszkający po sąsiedzku z remizą strażacka. Największa łapanka urządzona była po zastrzeleniu zastępcy komendanta UB - Szepsela (czytaj tekst Wojna ubecko-polska. Od kul zginął Szepsel i Nalewajko).
Targowisko na Placu Kościuszki funkcjonowało przez kilka lat. Potem zostało przeniesione na Plac Szkolny, w którego środku stała murowana bożnica żydowska. Targi odbywały się wokół bożnicy, którą zamieniono na halę targową. Następnie poniedziałkowe rynki z Placu Szkolnego przeniesiono na ul. Targową, gdzie funkcjonują do dnia dzisiejszego.
W roku 1944, po przejściu frontu, społeczeństwo było słabo zorientowane w sytuacji politycznej. Gazet było kilka i przeważnie dostępne w miastach. Radioodbiorników nie było. Władze informowały społeczeństwo za pomocą plakatów i ulotek rozrzucanych najczęściej z samolotów. Nadlatywał nad miasto kukuruźnik i rozrzucał kartki, które często wiatr niósł daleko w pole. Naszym zadaniem było złapać jak najwięcej tych ulotek. Nieważna była treść w nich zawarta, ale ile zdobyło się kartek. Ważny był spryt w łapaniu ulotek i wzajemna rywalizacja. Ulotki były rozrzucane dosyć często. Każde pojawienie się nad miastem samolotu to dla nas dzieciaków był sygnał, że za chwilę będą ulotki. Gdy było wietrznie, wówczas ulotki znosiło daleko poza miasto i wtedy rezygnowaliśmy z pościgu za nimi.
Jednego razu kukuruźnik po okrążeniu miasta, zamiast rozsypać ulotki, zniżył lot i zniknął z pola widzenia, w kierunku cmentarza żydowskiego. Przestał dochodzić do nas warkot silnika. Wszyscy orzekli, że wylądował. Niesamowita sensacja. Co sił w nogach pobiegliśmy za cmentarz i zobaczyliśmy stojący na ściernisku dwupłat. Każdy z nas chciał być jak najbliżej samolotu, ale ochrona skutecznie to uniemożliwiła. Dla dzieciaków była to atrakcja zapierająca dech w piersiach. Warowaliśmy przy tym samolocie, aż do momentu jego odlotu. Samolot stał w pobliżu domu Czaplejewiczów. Przed odlotem wsiadły do niego dwie osoby ubrane w skóry, zapuszczono silnik i po krótkim rozbiegu maszyna znalazła się w powietrzu. Pełni wrażeń wracaliśmy do domu. Jeszcze kilka razy samolot lądował za cmentarzem i zawsze pędziliśmy ile sił w nogach, aby go oglądać. Jeden raz wylądował na polu za dzisiejszą stacją benzynową na końcu ul Białostockiej. Zanim zdążyliśmy do niego dobiec, poderwał się w powietrze.
Rodzice mieli radio do 1941 roku. Odbieranie audycji radiowych wymagało posiadania na zewnątrz budynku długiej anteny. Była ona rozpięta w sadzie na dwóch wysokich tyczkach. Ponadto radio musiało być podłączone do uziemienia. Gdy istniało prawdopodobieństwo wystąpienia wyładowań atmosferycznych, to antenę łączyło się z uziemieniem. Do tego celu był zamontowany na ścianie specjalny przełącznik. Radio zasilano z dwóch baterii. Jedna bateria, tzw. katodowa, 3-woltowa, służyła do żarzenia lamp radiowych. Druga bateria, tzw. anodowa, 120-woltowa, służyła do odbioru sygnału radiowego, jego wzmocnienia i zamiany na akustykę. Każdy posiadacz radia musiał często wymieniać baterie, co było związane z dodatkowymi, dosyć wysokimi kosztami. Po wkroczeniu Niemców, wszystkie radioodbiorniki zostały skonfiskowane. Za posiadanie radia okupant wymierzał srogie kary. Po radiu zostało wspomnienie, resztki anteny z przełącznikiem na ścianie i uziemienie.
Pierwszy raz zobaczyłem grającą skrzynkę u stryja Gustawa. Przyniósł on do domu duże radio, w ładnej obudowie. Zebraliśmy się w pokoju, aby zobaczyć i usłyszeć to urządzenie. Pokręciliśmy gałkami, posłuchaliśmy muzyki i pognaliśmy na dwór za swoimi sprawami. Grające pudło nie wzbudziło u nas większego zainteresowania.
Bardziej ciekawym urządzeniem był patefon, który kupił trójce swoich synów, krawiec pan Chromiński. Zbieraliśmy się w mieszkaniu Chromińskich i puszczaliśmy muzykę. Przedtem trzeba było nakręcić sprężynę, założyć do membrany igłę, założyć płytę, nastawić tubę głosową, zwolnić hamulec i płyta zaczynała się obracać. Na obracająca się płytę wolno opuszczało się głowicę patefonu i dopiero wtedy płynęła muzyka. Ciekawił nas cały proces niezbędny do wydobycia tej muzyki - czynności, które trzeba było wykonać. Każdy z nas chciał to zrobić samodzielnie, a właściciele patefonu nie wyrażali zgody.
(mab)