O wydanych drukiem zapiskach Czesława Biziuka, swojego dziadka, opowiada Adam Biziuk.
Jaki był początek książki, która właśnie się ukazała?
- Wszystko zaczęło się od mojej wizyty w ubiegłym roku w Sokółce. Podczas jednego ze spotkań rodzinnych ktoś wspomniał, że zachowały się pamiętniki dziadka. Dostałem plik kartek maszynopisu, nieczytelnym w niektórych miejscach. Zacząłem się z tym zapoznawać. Zafascynowała mnie historia dziadka. Dzięki tym zapiskom można zapoznać się z tym, jacy przed laty byli mieszkańcy Sokółki, co robili, jak żyli, kto się czym zajmował. Wiele jest też o naszej rodzinie Biziuków.
Kim był twój dziadek?
- Czesław Biziuk mieszkał na Zabrodziu, na Roskach. W młodych latach trudnił się różnymi rzeczami, na przykład budował drogi. Rodzina wyłożyła większe pieniądze na edukację innych dzieci, tak więc ojciec Czesława nie wysłał go na studia, choć dziadek był bardzo zdolny. Pracował przez długie lata w sanepidzie w Sokółce. Był też wielkim społecznikiem i wielkim patriotą. Babcia wychowywała zaś dzieci. Zostawił po sobie wiele zapisków, które tworzył przez całe życie. Opowiadał ciekawe historie, niektóre bardzo humorystyczne. Nie był grzecznym chłopcem.
Na początku książki przeczytać można dedykację „Adam, dziękuję”...
- Siostra Kasia Biziuk była motorem napędowym tego przedsięwzięcia. W ubiegłym roku pojechaliśmy razem zwiedzić Wilno, wzięliśmy ze sobą zapiski dziadka. Mieliśmy chwilę wolnego czasu w hotelu i zaczęliśmy to czytać. Kasia stwierdziła wtedy, że trzeba to wydać. Znaleźliśmy osobę, która zapiski poskładała i poprawiła błędy. Ona też zorganizowała edytora i drukarnię. Zastanawialiśmy się, czy publikacja ma być w miękkiej, czy w twardej okładce. Powiedziałem, że jak już coś robić, to porządnie. Zresztą cala rodzina bardzo nas w tym wszystkim wspierała.
Gdyby ktoś chciał przeczytać książkę, to co powinien zrobić?
- Wydaliśmy to tylko dla rodziny, nie jest ona do sprzedaży. Przekażemy książkę do sokólskiej biblioteki, a jeden z egzemplarzy będzie dostępny w dawnym liceum na Zielonym Osiedlu. Wypuściliśmy to w nakładzie stu sztuk.
Ciągnie cię trochę do Sokółki?
- Zawsze byłem patriotą lokalnym, ale wyjechałem stąd na studia, później znalazłem się w Australii. Mam tam rodzinę, dzieci. Tam jest moja praca, dom, wszystkich tam znam. Działam w polonijnym klubie sportowym, jestem tam prezesem. Staram się kultywować polskość w Sydney.
Czy dostrzegasz jak zmieniła się Sokółka?
Nie ma mnie tu od 25 lat. Wyjechałem stąd po maturze. Wszystko zmieniło się bardzo. Nie ma szarzyzny. Widać, że mieszkają tu ludzie, którzy dbają o to miasto. Są nowe latarnie, piękne kino. Czy kiedyś ktoś mógł podejrzewać, że w Sokółce takie pieniądze wydane zostaną na obiekty sportowe?
A ludzie?
- Wydaje mi się, że tu zawsze była osobista kultura, ludzie siebie nawzajem szanowali, pomagali. Chyba to się w Sokółce nie zmieniło. Gdy przyjeżdżam do Sokółki, zawsze życzliwie pozdrawiają mnie ci, którzy mnie pamiętają. Miasto się rozwija, widać to chociażby po szkołach. Każda z nich ma halę sportową, których kiedyś przecież nie było. Jest basen. Widać też po domach, ogrodach, po samochodach, że mieszkańcy się bogacą, że wszystko jest zadbane - chyba tak, jak powinno być.
Dziękuję za rozmowę.
Notował: Piotr Biziuk
Fragment z książki „Epopeja jednego życia rodu Biziuków na Ziemi Sokólskiej”, Białystok 2017:
Na Wielkanoc 1933 r. przy wspólnym wielkanocnym śniadaniu ojciec mój oświadczył, że ja muszę się ożenić z bratową, gdyż innego rozwiązania nie widzi. Matka zaś bratowej dostała torebkę skórzaną zawieszoną na piersi, pokazała mi 6000 zł polskich i powiedziała: „Ty Czesiek chcesz sobie kupić rower, ja tobie dam pieniądze na motocykl. Będziesz miał 12 tys. dolarów w złocie i moje 6000 zł, tylko weź moją Niutkę za żonę”. Propozycja finansowa była kusząca dla takiego młodzieńca jak ja - zapewniony byt na całe życie. Lecz Niutka nie odpowiadała mi ani pod względem cielesnym, ani duchowym. Pomyślałem sobie, iż bogactwo jest rzeczą przemijającą, a z tą kobietą, według zasad religijnych i obyczajowych, w jakich byłem wychowywany, będę musiał żyć do końca życia. Nie była ona ani piękna, ani zgrabna, lekko pochylona do przodu, z krzywymi nogami, o cerze niezdrowej, jakiejś porowatej, zniszczona ciężką pracą w Ameryce, o małych, szarych oczach. Powstał we mnie jakiś nieokreślony bunt, byłem już trochę usamodzielniony, zarabiałem 90 zł, 30 zł płaciłem matce za jedzenie. Wzdrygnąłem się i odpowiedziałem ojcu i całej zebranej rodzinie po białorusku: „Propadaj z takim bihactwem cztob żenił sia z takim hadztwem, łutsze waśmu czte lublu, kak nie chwacit, tak kuplu” (w brzmieniu polskim: „Przepadnij takie bogactwo, żebym się żenił z taką gadziną, lepiej wezmę, co lubię, jak nie starczy, to kupię”). Po moich słowach ojciec trzasnął pięścią w mój talerz na stole i krzyknął: „Idź precz z mego domu, nie chcę ciebie znać jako mojego syna i nie pokazuj mi się na oczy”. Wstałem od stołu i majestatycznie opuściłem śniadanie i dom ojcowy. Pozbierałem swoje manatki i przeniosłem się do swojej ciotki Teofili z Jareckich Biziukowej, wdowy po bracie mego ojca Michale.