Z Marianem Witkowskim, Foto-Zenkiem, sokólskim fotografem rozmawia Piotr Biziuk.
Jakie jest pana pierwsze wspomnienie związane z fotografią?
Fotografia od zawsze była w moim życiu, bo ojciec prowadził zakład fotograficzny od 1946 roku. Pierwsze wspomnienia to trzask fotografii odpadających z szyb. Wtedy suszyło się zdjęcia na szybach. Ojciec na początku to robił w mieszkaniu na Barlickiego. W nocy, jak te zdjęcia już wyschły, to strzelały, odpadały na podłogę i później zbierało się je. Nie można było w nocy zbytnio chodzić po mieszkaniu, bo zdjęcia półmatowe i matowe suszyły się na podłodze na takich płachtach, kocach. Musiały schnąć emulsją do góry. Później były segregowane, obcinane. Jeszcze mam taką maszynkę. Pamiętam jak mama chodziła w nocy po ciepłą wodę do elektrowni, bo u nas ciepłej wody nie było. Zdjęcia lepiej się w niej myło.
Wychował się więc pan w zakładzie fotograficznym?
No tak. Na początku ojciec nie miał swego zakładu. Z czasem zaczął "urzędować" na Białostockiej, tu, gdzie dziś znajduje się "Cichy kącik". W 1963 albo 1967 roku - dokładnie nie pamiętam - postawił ten dom. I od tamtej pory tu była siedziba zakładu. Nie zajmowałem się fotografią przez liceum, chciałem iść na prawo, ale nie dostałem się, a zdawałem na Uniwerek Warszawski. Nie dostałem punktów za pochodzenie społeczne, były to lata 70-te. Rzemieślników traktowano wtedy jako kułaków. Jak wróciłem z Warszawy, to ojciec zaproponował mi, żeby z nim pracować.
Żałuje pan?
Z perspektywy lat... Poznałem mnóstwo ludzi, ciekawych... Poznałem kardynała Gulbinowicza. Zresztą jak jeszcze był kapłanem w Szudziałowie, to ojciec woził go samochodem po wsiach jako kierowca. Ojciec miał pierwszy samochód w 1956 roku, przywiózł z ZSRR moskwicza... Poznałem biskupa Sławoja Głódzia, on zresztą uczył się w liceum w Sokółce. Kojarzył naszą rodzinę przez kuzynkę. Ojciec miał na wychowaniu córkę swojego brata. Irena, cóż za piękna kobieta... Poznałem osobiście prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego, był w Sokółce, robiłem mu zdjęcia. Poznałem wielu wspaniałych księży dzięki swojemu zawodowi.
Ojciec był tu, w Sokółce, w zasadzie jedyny. Był jeszcze Pawełek, jeszcze Olek Dziewiątkowski. Ale ojciec się utrzymał tutaj najdłużej. Wszystkie komunie, chrzty, śluby robił. Kiedyś śluby robiło się wyłącznie w niedziele, najczęściej podczas mszy o godzinie 10. Potem były przyjęcia, na których nie robiło się zdjęć. Fotografie wykonywało się tylko w kościele... Dużo się ich też robiło w Urzędzie Stanu Cywilnego. Były takie soboty, że potrafiłem zrobić 6-7-8 ślubów w USC.
Jak fotografia zmieniła się na przestrzeni lat? Czy fotografia cyfrowa zabiła...
Tak, tak. Zdjęcia wykonywane normalną, tradycyjną techniką dawały ogromną satysfakcję. Człowiek wiedział jak to zrobić, a zawód był szanowany. Mój ojciec był bardzo solidny, bardzo ludzki, miał bardzo dobre podejście do klientów, ludzie go lubili, nigdy nie nadużywał alkoholu. Był ogólnie szanowany. Przez to zyskał rozgłos na cały powiat. Ja natomiast przeszedłem naukę rzemiosła - zdawałem egzamin czeladniczy, potem przeszedłem praktykę czeladniczą. W końcu trzeba było zrobić sztukę - tak to się nazywało. Był zlecony temat, np. człowiek w pracy, architektura, portret. Potem trzeba było przejść jeszcze 2-3 lata stażu i dopiero wtedy przystąpić do egzaminu mistrzowskiego. Z tego co się orientuję, byłem najmłodszym mistrzem fotografii w województwie. Miałem 26 lat w 1983 roku.
Ojciec przepisał na mnie zakład, jeszcze pracował, ale dorywczo. Na jego cześć nazwałem zakład "Foto-Zenek". Większość ludzi nawet nie wie, że mam na imię Marian, większość mówi na mnie Zenek. Tak się to przyjęło.
Jak to wszystko zmieniało się w ciągu tych 30 lat?
Bardzo szybko. Na zachodzie fotografia cyfrowa była bardzo dawno, tylko my o tym nie wiedzieliśmy. Aparaty były niewiarygodnie drogie, bez problemu można natomiast było kupić radzieckie wyroby. Mam tych aparatów wiele, po śmierci ojca nie zdążyłem tego jeszcze uporządkować. Były smieny, zorki, kijevy. Dostępny też był NRD-owski sprzęt. Mieliśmy dojścia i kupowaliśmy w Peweksie aparaty japońskie. Lampa błyskowa kosztowała wtedy prawie 200 dolarów, a butelka wódki - 40 centów. Trzeba pamiętać, że zdjęcia były formatu 6x6, 6x9 albo 6x4,5. W przypadku tego ostatniego na jednym negatywie można było zrobić 16 zdjęć.
Proszę sobie wyobrazić - nie pamiętam tylko w którym to było roku - miałem w czasie jednej mszy świętej w Sokółce siedem ślubów. Siedem par stało przed ołtarzem przy klęcznikach. Miałem na sobie cztery aparaty, cztery lampy. Trzeba było policzyć, jak to wszystko zrobić. Wiadomo, że stuła - to siedem zdjęć, obrączki - siedem razy po dwa, czyli 14. W sumie mamy już 21 zdjęć. Raptem po trzy zdjęcia dla każdego. Już szły dwa filmy. Ale nie było przecież czasu, to wszystko szybko trwało, trzeba było mieć naprawdę dużą wprawę. Trzeba też było wiedzieć, w którym aparacie jest czarno-biały film, a w którym kolorowy, bo wtedy zdjęć kolorowych robiło się mało. Nie było takich możliwości jak teraz, gdy pstryka się tysiąc zdjęć. Mam kolegę, który na ślubie robi średnio od pięciu do dziesięciu tysięcy zdjęć - na kartach pamięci dużej pojemności. Robi się sześć, osiem ujęć w ciągu sekundy, a później wybiera się najlepszy moment nakładania obrączki. Kiedyś natomiast trzeba było wykadrować, zastanowić się i musiało wyjść.
A bywało, że nie wychodziło?
Nie było takiej możliwości, sto na sto. Człowiek był tak nauczony, tak wprawiony...
Teraz są lepsze, czy gorsze czasy dla fotografii?
Dużo gorsze. To wina państwa, że roztrwoniło dorobek rzemiosła. Rzemieślnik nie był może jeszcze artystą, ale solidnym, dobrym fachowcem w danej dziedzinie. Była pewność wykonywanej usługi. Nie było szans, żeby rzemieślnikowi nie wyszło. Państwo to pokpiło. Teraz każdy może robić zdjęcia. I ludzie zaczęli patrzeć, kto zrobi taniej, a jakość ich nie obchodziła.
Kiedyś do kolorowych zdjęć trzeba było mieć odpowiednią suszarkę. Można było ją sobie załatwić, ale kosztowała majątek. Pamiętam z panem Rysiem Doroszkiewiczem, fotografem z Białegostoku, kolegą mojego ojca, jeździliśmy po sprzęt do Warszawy. On sobie kupił jedną i dla mnie załatwił. Weszły też szybko do użycia minilaby do obróbki zdjęć kolorowych. Zdecydowaliśmy się, że kupimy ten sprzęt, ojciec nastawił się na to, żeby był to nowy minilab. Kupiliśmy francuski. Ogromna maszyna. Do tego były specjalne szafy do suszenia. Bardzo szybko poznałem przedstawiciela firmy Kiss na Polskę. Przyjechał tu jak zrobiłem mu awanturę przez telefon. Sprzęt był bowiem wadliwy. Musiałem wsadzić w to dużo pieniędzy.
Jaki był kolejny etap?
Później był następny lab, już lepszy, Fuji. Jeden mój minilab stoi teraz w stodole i gnije. Zapłaciłem za niego dość duże pieniądze. Nowy sprzęt kosztował 650 tysięcy. To trzy luksusowe samochody.
A jak weszły cyfrówki, to wszyscy się na to rzucili. Robota się zrobiła inna, prostsza. Człowiek już nie ryzykował, że sknoci jakieś zdjęcie. Przestało to być zabawne. Każdy zaczął być wielkim fachowcem. Ale wystarczy spojrzeć na zdjęcie. Nikt nie wie, co to jest kadrowanie, nikt nie wie, co to jest ustawienie, nie wspominając już o świetle.
Ile trzeba wydać pieniędzy, żeby mieć przyzwoity sprzęt?
3-4 tysiące za sam aparat. Obiektyw więcej kosztuje, ale jeżeli ktoś chce robić dobre zdjęcia, to musi mieć obiektyw, i to nie jeden. Wszyscy rzucili się na aparaty ze zmienną ogniskową, ale teraz powraca moda na lustrzanki, bo mają lepszą optykę.
Co pan myśli o sesjach ślubnych np. w jeziorze?
Swojemu synowi robiłem sesję zdjęciową w basenie. Mam ucznia, który ma zakład w Białymstoku. On potrafi zawieźć ludzi nad morze na robienie zdjęć. Takie fotografie robi dwa, trzy dni.
Jaka będzie przyszłość Foto-Zenka?
W Białymstoku są już tylko dwa zakłady, które wywołują negatywy. Jeszcze im się to kalkuluje. Jeżeli państwo nie zacznie wymagać od pseudofotografów, pstrykaczy, że będą musieli mieć jakieś uprawnienia, będą płacić podatki, rozliczą się, to zawodowcy... Przecież każdy szanujący się zawodowiec nie zrobi ślubu za sto złotych. To jak policzek w twarz. A są tacy, którzy próbują robić ilościowo, a nie jakościowo. No bo to nic nie kosztuje. Kiedyś jak się robiło zdjęcia, to trzeba było te negatywy kupić, później je wywołać, kupić chemię, maszynę. Teraz nic nie trzeba. Jakiś program, komputer...
Jeżeli jeszcze wprowadzą taką zasadę, że same urzędy będą robiły zdjęcia do dokumentów, to marna przyszłość czeka zakłady fotograficzne. Mnie ratuje tylko to, że mam swój lokal.
O czym pan marzy?
O tym, żeby przyszedł taki ktoś z urzędu do takiego kogoś, kogo zobaczy jako fotografa w kościele czy na plenerze, czy na sali ślubów i zapytał "Proszę pana, a kim pan jest? Proszę mi pokazać dokument, że pan jest fotografem. Dlaczego pan robi zdjęcia, kiedy pan nie umie tego robić? I dlaczego nie zapłacił pan za to podatku?"
Bardzo panu dziękuję.