"Grupa uzbrojonych enkawudzistów, wspólnie z miejscową milicją dobijała się nocą do drzwi, budziła swe ofiary, dając im krótki czas na spakowanie się, i odwoziła na stację kolejową, gdzie czekały już szeregi towarowych pociągów. Wtłaczano 40 do 70 osób w ciemne czeluści wagonu, który zamykano i plombowano od zewnątrz. Mały, zakratowany otwór w ścianie zastępował okno, dziura w podłodze całe sanitarne urządzenie, a a cztery ogromne prycze służyły jako legowisko dla ludzi" - zaczyna się fragment wspomnień z książki "Isfahan, miasto polskich dzieci".
Pierwsza deportacja była najstraszniejsza, bowiem nikt się jej nie spodziewał. W nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku Sowieci dobijali się do domów i dawali zazwyczaj rodzinie pół godziny na spakowanie się. Jeżeli milicjant był ludzkim człowiekiem, podpowiadał, żeby zabierać najcieplejsze rzeczy, jeżeli nie, rodzina w panice pakowała co popadnie.
Na pierwszy ogień do wywózek poszli osadnicy wojskowi i leśnicy wraz z rodzinami. Według sowieckich danych, podczas pierwszej deportacji wywieziono ok. 141 tys. osób. Wyobraźcie sobie podróż, niejednokrotnie z małymi dziećmi i starcami, nieogrzanymi wagonami bydlęcymi, przy trzaskających mrozach.
Od tamtej pory, gdy informacje o deportacjach rozeszły się wśród miejscowych, wiele rodzin żyło na tobołkach. Niektórzy do końca wojny trzymali na stryszku posuszony chleb, aby w razie potrzeby zabrać ze sobą przynajmniej suchary.
Poniżej przytaczamy fragmenty wspomnień mieszkańców Sokółki z czasów deportacji.
Janusz Galej, w 1940 roku jako 16-latek wywieziony do Kazachstanu:
"Nadszedł dzień 10 lutego 1940 r. Dzień wcześniej mama i ciocia zastanawiały się, dlaczego Sowieci naspędzali bardzo dużo furmanek, a konkretnie - sań. Wszystko szybko się wyjaśniło. Była to pierwsza wielka wywózka obywateli polskich w głąb Związku Radzieckiego. Do niektórych wywożonych przyszli w nocy. Niektórzy Rosjanie zachowywali się bardzo źle, ograniczali czas pakowania się, nie pozwalali zabierać tego, co wywożeni chcieli wziąć ze sobą. Wywożono leśników zatrudnionych aktualnie i takich, którzy byli leśnikami kilkanaście lat temu. Do nas przyszli rano. Ilu ich było i kto - nie pamiętam. (...) Nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co nas czeka. (...) Załadowano nas do towarowych wagonów, w których z lewej i prawej strony była zbita prycza zasłana słomą. Na środku stał żelazny piecyk. W podłodze była dziura do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Wokół niej ktoś z koców sporządził coś w rodzaju ubikacji. Ile osób było w wagonie, nie pamiętam. (...)
Podróż trwała przeszło trzy tygodnie. Umieszczono nas w baraku nr 6. Okna były małe, pojedyncze. Powierzchnia mieszkalna naszej izby wynosiła nie więcej niż sześć metrów kwadratowych. Ale najgorsze były pluskwy, które pojawiły się tuż po naszym przyjeździe".
Stanisław Klencner (rocznik 1928, pochodzący z Wołkowyska, wywieziony na Sybir w 1940 roku):
"Gorzej (na zesłaniu - dop. red.) było zimą, kiedy co prawda nie dokuczały meszki, czy komary, ale za to mrozy dochodziły do ponad 50 stopni C, a kilkumetrowe zwaly śniegu nie pozwalały w ogóle wychodzić z domu. Matka jednak musiała pracować przy ścince drzewa w tajdze, jeśli mróz nie przekraczał 40 stopni".
Krystyna Biziuk (z domu Kasiukiewicz, rocznik 1934, deportowana w 1940 roku):
"Rozpoczęło się od tego, że 13 kwietnia 1940 r. (druga deportacja - dop. red.) do naszego domu wtargnęło NKWD. Jeden z mężczyzn kazał nam się szybko pakować. (...) Zawieziono nas na dworzec kolejowy w Sokółce i poupychano do bydlęcych, zamykanych wagonów stojącego pociągu. W każdym gnieździło się po kilkanaście rodzin. Było bardzo ciasno, ludzie płakali, a ja usiłowałam nie puścić ręki mamy".
opr. (is)
Cytaty pochodzą z książki "Pieśń ujdzie cało", Białystok - Sokółka 2004