W mojej pamięci pozostał dzień 9 maja 1945 roku - dzień zakończenia II wojny światowej. Po południu do miasta dotarła ta długo wyczekiwana przez ludzi wiadomość. Na wieży obserwacyjnej straży pożarnej zaczęła wyć syrena. Ochotnicza straż pożarna miała swoją siedzibę przy Placu Kościuszki (w tym samym miejscu, co obecnie). Na terenie remizy wzniesiono wysoką, drewnianą wieżę obserwacyjną i na niej zamontowano pneumatyczną syrenę. Trzeba było do niej tłoczyć powietrze dużą pompką, podobną do samochodowej. Im szybsze były ruchy pompki, tym syrena wydawała bardziej donośny ryk - publikujemy wspomnienia mieszkańca Sokółki z 1945 roku.
Głos syreny rozchodził się po całym mieście i ze zrozumiałych względów budził zaniepokojenie mieszkańców. 9 maja 1945 roku pod remizą zebrali się strażacy, zbiegli się też mieszkańcy miasta ciekawi przyczyn alarmu.
Lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość o zakończeniu straszliwej wojny. Zapanował powszechny entuzjazm. Po chwili zaczęły dzwonić dzwony w kościele parafialnym. Pojawia się biało-czerwona flaga narodowa. Spontanicznie uformowano pochód, który ruszył z placu i pomaszerował przez dzisiejszą Kolejową, 11 Listopada, Grodzieńską i na Plac Kościuszki. Syrena strażacka cały czas wyła i nieustannie dzwoniły dzwony.
Pamiętam, że na czele pochodu szedł wysoki mężczyzna, który co chwilę wyciągał pistolet i strzelał do góry. Dla dzieciaków była to niecodzienna uciecha. Biegliśmy obok pochodu. Cieszyli się starsi, a my razem z nimi.
Przy skrzyżowaniu ul. Dąbrowskiego i Białostockiej, w miejscu, w którym dziś jest parking, na wzniesieniu stał nieduży, drewniany budyneczek, mieszczący zakład fotograficzny. Zakład ten funkcjonował w okresie okupacji niemieckiej. Wraz z przejściem frontu zniknął prowadzący go fotograf. W zakładzie pozostał jego dorobek w postaci szklanych negatywów. Weszliśmy do środka i zobaczyliśmy w kartonowych pudłach wielką ilość negatywów. Ile musiało być na nich utrwalonych faktów okupacyjnych. Jakie ogromne stanowiłyby one dziś źródło poznawcze! Dla nas dzieciaków negatywy były obiektem dobrej zabawy. Każdy zaopatrzył się w dużą ilość tych prostokątnych szkiełek i zaczęliśmy je lotem ślizgowym wypuszczać w powietrze.
Innym razem na tym skrzyżowaniu byliśmy świadkami zderzenia dwóch prymitywnych samochodów produkcji radzieckiej ZIS 5. Jeden jechał w kierunku Białegostoku, a drugi wyjeżdżał z ul. Dąbrowskiego. Samochody poruszały się wolno. Na środku skrzyżowania zderzyły się. W wyniku tego, jadący w kierunku Białegostoku skręcił w ul. Warszawską, a wyjeżdżający z ul. Dąbrowskiego gwałtownie zmienił kierunek i jechał w stronę Białegostoku, wprost na ludzi idących chodnikiem. Jak zobaczyliśmy, że ku nam zmierza samochód, zrobiliśmy szybko w tył zwrot i w te pędy uciekliśmy w zaułek, aby skryć się za domem. Na szczęście, nikomu nic złego się nie stało.
Często widzieliśmy na ul. Białostockiej, jak jadący pod górę samochód zatrzymywał się. Kierowca wysiadał z kabiny, wdrapywał się na skrzynię ładunkową, otwierał pokrywę kotła, z którego unosił się dym. Długim metalowym prętem majstrował we wnętrzu tego kotła, potem dorzucał do pełna drewnianych klocków, zakręcał pokrywę i czekał. Po pewnym czasie samochód ruszał w dalszą drogę. Wtedy nic z tego nie rozumiałem. Dziś wiem, że samochody te były napędzane gazem drzewnym. Kiedy jechały pod górę, zapotrzebowanie na gaz wzrastało, a kocioł za mało go wytwarzał, w konsekwencji czego samochody traciły moc i zatrzymywały się.
Latem 1945 roku wojska radzieckie zaczęły wracać z Niemiec. Przejazdy odbywały się koleją, jak i transportem kołowym. Większość samochodów była produkcji amerykańskiej (sztudebakery). Krasnoarmiejcy wracali upojeni zwycięstwem. Grali na akordeonach, śpiewali. Samochody były przeładowane różnego rodzaju łupami wojennymi. Kierowcy często prowadzili je pod wpływem alkoholu. Jednego razu samochód kierowany przez pijanego kierowcę, uderzył w drewniany słup energetyczny w kształcie litery A. Zdarzenie miało miejsce vis a vis Domu Ludowego. Jedna noga słupa została ścięta. Samochód nie odczuł kolizji, gdyż z przodu chronił go bardzo gruby, stalowy zderzak.
Innego dnia, w godzinach przedpołudniowych na chodniku naprzeciw cerkwi ustawili się wysokiej rangi ruscy oficerowie i orkiestra wojskowa. Przed nimi defilowało wojsko nadchodzące od strony Białegostoku. Szły piesze pododdziały w szyku defiladowym i jednostki kołowe. Co to była za okazja? Nie wiem. Defilada trwała około godziny. Dla dzieciaków była dodatkową frajdą. Byliśmy za mali, by cokolwiek z tych zdarzeń rozumieć. Innym razem, na stacji kolejowej zatrzymał się „eszałon” wojskowy jadący na wschód. Pijani sołdaci ruszyli do miasta na poszukiwanie zdobyczy. Doszło do zatargów z mieszkańcami. Zaczęła interweniować milicja i UB. Ruscy tym się nie przejęli. Dalej robili swoje. W pewnym momencie doszło do konfliktu pomiędzy sołdatami, a naszym ojcem. Ruscy zaczęli go ścigać. Uciekał przez ogrody w kierunku stodół, przeskakując przez płoty. Skrył się koło stodoły. Ścigający zaniechali pogoni, gdyż stracili ślad. Później ojciec opowiadał, że był w dużych tarapatach. Musiał szybko uciekać w obawie o własne życie. Wysoki płot przeskoczył jednym susem, jak skoczek wzwyż.
Pamiętam, jak w tym samym dniu pijany sołdat wpadł do kuchni naszego domu. Krwawiła mu rozcięta ręka. Przez sypialnię przebiegł do pokoju i porwał ze stołu obrus. Obrusem owinął sobie rękę i przez ganek wyskoczył na podwórze. Wszyscy w domu byli przerażeni tym incydentem. Prawdopodobnie w tym dniu tak rozrabiali w mieście, że dla uspokojenia krewkich sołdatów, siły porządkowe użyły broni. Doszło do strzelaniny. Na szczęście nie było śmiertelnych ofiar.
Ludzie myśleli, że po wycofaniu się Niemców wróci rzeczywistość sprzed 1939 roku. Jedni chcieli modelu państwa sprzed II wojny światowej, natomiast drudzy poszli na współpracę z NKWD, która miała za zadanie stworzyć z Polski wasala Związku Radzieckiego. Ci drudzy zaczęli dominować i dyktować nowe warunki życia społecznego. Po ich stronie była siła militarna i przemoc. Kraj wszedł w fazę wojny domowej.
Pod koniec 1945 roku pojawiło się w Sokółce Wojsko Polskie (KBW). Stacjonowało ono przy ul. Kościelnej - w budynkach Popławskiego i Galeja. Na łące adwokata Baniewskiego, położonej ok. 150 m od naszej stodoły, w stronę cmentarza żydowskiego, wojsko przeprowadzało szkolenie. Z rejonu zakwaterowania do miejsca ćwiczeń żołnierze maszerowali zawsze ze śpiewem. Towarzyszyliśmy im w marszu. Najbardziej podobały się nam piosenki wojskowe, które umieliśmy na pamięć i chętnie śpiewaliśmy. Treść niektórych była frywolna, ale my nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy – np.: „Z łączki na łączkę, wołki ganiała i swego Jasieńka ze sobą brała…” lub „W kalinowym lesie dwoje ich było...”
Dziś nie pamiętam treści tych piosenek, poza przytoczonymi urywkami. Śpiewaliśmy je wspólnie z kolegami. Pewnego razu matka kategorycznie zabroniła mi śpiewania. Usłuchałem, śpiewać przestałem, ale nie wiedziałem dlaczego.
Obserwowanie wojska dawało nam impuls do zabawy. Minął zaledwie rok od zakończenia strasznej wojny, a my bawiliśmy się w wojnę. W jesienne wieczory, chętnie organizowaliśmy w naszym ogrodzie i sadzie ataki i obronę. Za karabiny służyły nam długie łodygi słonecznikowe, które „przerabialiśmy” na automaty i erkaemy. Po wbiciu w słonecznik dwóch patyków uzyskiwało się „pistolet maszynowy”. Natomiast wbicie dwóch patyków w kształcie odwróconej litery V i trzeciego jako rączki, dawało imitację rkm-u.
„Wojsko” dzieliło się na dwie grupy, na dwie walczące ze sobą strony. Następnie ustalano stopnie wojskowe. Najwyższy rangą był major. W następnej kolejności był kapitan, następnie porucznicy. Podoficerów nie mieliśmy, a na szeregowców brakowało „żołnierzy”. I wtedy zaczynała się „strzelanina”. Krycie się, uskoki, padanie, podbieganie, czołganie się i nieustanne trajkotanie ustami, aż do znudzenia. Jeden do drugiego krzyczy „zabity”, a ten - niby trup - zrywa się, biegnie w inne miejsce i ponownie zaczyna „strzelać”. Najwięcej uciechy było, gdy spadły liście z drzew i zapadał zmrok. Zgarnialiśmy liście w sterty i robiliśmy na nich różnego rodzaju harce.
W tym czasie wśród dorosłych rozgorzała prawdziwa, podjazdowa wojna między podziemiem, a władzą popieraną przez ruskich. Wynikiem tej wojny były ofiary śmiertelne po obu stronach. Zabitych żołnierzy, milicjantów i ubowców chowano z honorami wojskowymi. Z udziałem księdza, kompanii honorowej i orkiestry strażackiej. Trumna ze zwłokami zabitego wystawiana była w dużej sali przedwojennego magistratu przy ul. Dąbrowskiego. Stąd kondukt pogrzebowy wyruszał do kościoła, obowiązkowo w towarzystwie kupy ciekawskich dzieciaków. Po nabożeństwie żałobnym kondukt ruszał na cmentarz, gdzie kompania honorowa oddawała trzy salwy honorowe z ostrej amunicji. Po każdej salwie leciały liście z drzew. W tej fazie uroczystości pogrzebowej nasza rola polegała na właściwym ustawieniu się za kompanią honorową i zbieraniu pustych łusek. Chłopaków chętnych na łuski było dużo i wytwarzała się ostra rywalizacja przy ich zbieraniu. Po pogrzebie odbywała się licytacja, kto i ile zdołał uchwycić łusek. Uzbierałem tych łusek ponad 100 sztuk. Jednego dnia ojciec zobaczył moje zbiory i kazał je wyrzucić, w obawie przed ewentualnymi konsekwencjami ze strony UB.
W kilku pogrzebach salwy honorowe były oddawane z lekkich moździerzy. Nowy rodzaj atrakcji. Ciekawość rozpalona do granic możliwości. Jak będzie wyglądać salwa honorowa? Gdzie i jak będą rozrywać się wystrzelone pociski? Nie interesował nas pogrzeb, a jedynie armaty. Moździerze ustawione były tuż za murem cmentarnym. Za pierwszym razem granaty moździerzowe rozrywały się na górce gdzie dziś stoi internat LO. Przy drugim pogrzebie z udziałem artylerii, granaty rozerwały się na zboczu górki, zbyt blisko cmentarza. Istniała możliwość rażenia odłamkami uczestników pogrzebu. Niefrasobliwi dowódcy spostrzegli powstałe niebezpieczeństwo i szybko zaniechali dalszego oddawania tego rodzaju salw honorowych.
Pogrzebów wojskowych było dosyć dużo. Dlaczego ci żołnierze ginęli i gdzie? Starsi coś między sobą wyjaśniali, ale my mieliśmy swoje zainteresowanie. Problemy dorosłych do nas nie docierały. Był pogrzeb, to była orkiestra i strzały na cmentarzu. W naszym rozumieniu to było najważniejsze.
(mab)