Jest sierpień 2004 roku. Nareszcie urlop – już dość pracy. Trzeba gdzieś wyjechać. Ale gdzie? Może zaryzykować za granicę? W końcu po kraju już jeździłem. Byłem w Karpaczu, Zakopanym, nad morzem. Może spróbować do Chorwacji? Podobno tam piwo jest tańsze od wody, podobno są tam jeszcze pola minowe. Spoko. Żyje się raz, a to, co zobaczę i przeżyję, to moje.
Jeszcze tylko telefon do znajomych z Piotrkowa. Są nad Soliną. Motocykl spakowany, śpiwór, namiot, karimata i jakieś ubranie. Wyjazd rano i już po południu jestem nad Soliną. Pierwszy raz. Krajobraz zapiera dech w piersiach. Znajomi nie wierzą, że w ciemno jadę szukać pola minowego. Wariat.
Rano wstaje, nie spieszę się. Pod wpływem namowy znajomych zostaje jeszcze na jeden dzień, ale jutro już na pewno wyjeżdżam. W sumie nigdzie mi się nie spieszy. Wieczorem otwieram atlas samochodowy Europy i obmyślam plan, którędy jechać. Może Słowacja, Węgry? Pasuje.
Następnego ranka odjeżdżam. Granica polsko-słowacka bez przeszkód. Jeszcze nie ma Unii Europejskiej, ale odprawa jest bezproblemowa. Na Słowacji nuda. Płasko, prosta droga – nic się nie dzieje, ale na szczęście po 200 km już granica słowacko–węgierska. O dziwo, też bez problemów. Standardowa odprawa. Nikogo nie dziwi, gdzie jedziemy. Za granicą zatrzymuję się na parkingu, żeby się ubrać. I tu pierwsze zaskoczenie. Węgier śpiewa po polsku „Krakowiaczek jeden…” i gra na harmonii. Nie wiem, o co chodzi, do momentu, gdy mówi, żeby dać mu dwa złote, bo on był w Krakowie.
Wieczorem dojeżdżam do Budapesztu. Zatrzymuję się przy Starym Mieście. Jest cudowne. Po drugiej stronie rzeki widać parlament – świetnie oświetlony. Stare Miasto też jest super. Po krótkim spacerze decyzja: przejadę wszystkie mosty w Budapeszcie. I tak po kolei, aż dojeżdżam do dwóch lwów. Gdzieś je już widziałem. To te z filmu o Bondzie. Ekstra. Fotka i trzeba jechać dalej. Plan – dojechać nad Balaton.
Po drodze jeszcze tylko mała awaria oświetlenia w hondzie, ale to tylko żarówka. Wymiana i jadę dalej. Nad jeziorem jestem około 1 w nocy. Już za późno na szukanie campingu. Śpię na plaży – a co tam, wstanę rano i nikt mnie nie zauważy. Jest ciepło, wiec nie rozbijam namiotu. O 5 rano budzą mnie jakieś krzyki. To tylko miejscowi obok, na plaży, ręcznie próbują sobie coś wytłumaczyć. Po piętnastu minutach cisza, już chyba wszystko sobie wyjaśnili i razem piją piwo. Fajny kraj. Trzeba się zbierać w dalszą drogę. Szybka kawa w barze i jazda. Pierwszy szok na drodze. Po horyzont słoneczniki. Wszędzie żółto. Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Na granicy węgiersko–chorwackiej odprawa szybka i sprawna. Przejeżdżam obok Zagrzebia. Dużo słyszałem o nim, jak była wojna w Jugosławii. Szkoda, że nie ma czasu tam zajechać, pewnie jeszcze są tam ślady wojny. Za stolicą wjeżdżam na autostradę. Nowa, prosta, nudna. Zaczynam odczuwać brak snu. Zatrzymuję się na zamkniętej bramce opłat i godzina snu na krawężniku. Od razu lepiej. Po drodze widzę duży bilbord. Plitwickie Jeziora i jakieś wodospady. Zjeżdżam z autostrady, ale wejście na teren parku jest płatne, a kolejka do kasy na godzinę stania. Jadę dalej. Wjeżdżam w góry. Widziałem Tatry, ale te widoki są jeszcze lepsze. Nagle w zatoczce zauważam motocykl na polskich tablicach rejestracyjnych. Zawracam i zatrzymuję się. Małżeństwo z Dębicy - też przyjechali na wakacje. Są w Chorwacji czwarty raz, ale pierwszy raz motocyklem. Super, dalej jedziemy razem, cały czas w górach. Wąwozy, serpentyny, raj dla motocyklistów, no może poza temperaturą. Jest gorąco, a ubranie wcale nie chłodzi. Wjeżdżamy na szczyt i przed naszymi oczami ukazuje się morze. Zamurowało mnie. Do wody jedziemy jeszcze 20 km. I jest - plaża i góry w jednym. Warto było tu przyjechać. Znajdujemy camping. Oni rozbijają namiot. Ja biorę karimatę i idę spać na plażę.
Rano małżeństwo jedzie dalej, a ja wracam w głąb kraju w poszukiwaniu pola minowego. Przejeżdżam przez małe miasteczka i wsie. Budynki częściowo odbudowane, częściowo wyburzone. To ślady wojny. Na elewacjach widać ślady po kulach. Ale ludzie uśmiechnięci i życzliwi, chyba już zapomnieli o wojnie. Jednego tylko nie mogę pojąć. Jak ci partyzanci biegali po tych górach, przecież one są takie wysokie? Po całym dniu jazdy przy drodze zauważam biało-czerwoną tabliczkę. Jest pole minowe. Za nią jakiś budynek bez dachu i okien. Na plecach czuje ciarki. Cel osiągnięty. Kilka fotek i wracam nad morze na nocleg. Znowu na plaży, na karimacie. Jest za gorąco na namiot. Zresztą, po co się męczyć?
Wstaję rano i trzeba pomyśleć o powrocie. Decyzja: trzeba się trochę opalić, w końcu jestem na wczasach. Wytrzymuję do 11. Kamienie na plaży już są tak gorące, że nie da się stać bosą nogą. Pakuję motocykl i w drogę. Teraz będę wracać przez Słowenię, Austrię i Czechy. Wjeżdżam tylko na chwilkę do jakiegoś miasteczka. Trzeba wysłać pocztówki. Jeszcze tylko telefon do domu, z budki telefonicznej, że wszystko w porządku i wracam. Granicy chorwacko-słoweńskiej nawet nie zauważam. W Słowenii duże wrażenie robią góry. To coś jak nasze Bieszczady, tylko trochę wyższe. Czuję się jak w bajce. Bajka jednak szybko się kończy i wjeżdżamy do Austrii.
Na granicy kupuję winietę na autostradę. Plan to dojechać do Wiednia i tam poszukać noclegu. Na autostradzie zastaje mnie jednak noc i nie mam już siły jechać dalej. Zjeżdżam na stację paliw, jest parking i bar, ale już zamknięty. Wyciągam karimatę, śpiwór i we wszystkim, co mam, kładę się w rowie. Rano budzi mnie temperatura. Około 5 st. Zimno. Za 30 minut otwierają bar. Szybka, rozgrzewająca kawa i w drogę. Na wysokości Wiednia jestem w porze porannego szczytu. Nie wjeżdżam, bo to może bardzo długo trwać, a wyjazd może być jeszcze dłuższy. Jeszcze kiedyś tu przyjadę. Tego dnia docieram do Piotrkowa. Nocuję u tych samych znajomych, którzy zaprosili mnie nad Solinę. Wieczorem opowiadam swoje przygody. Zazdroszczą mi, ale nadal mówią „wariat”.
Następnego dnia to już totalny lajcik. 350 km i w domku.
Z biegiem lat wspominam ten wyjazd bardzo pozytywnie. Podziwiam sam siebie. Dziś nie zdecydowałbym się na wyjazd w ciemno bez przygotowania, bez poszukiwania informacji o kraju docelowym, bez telefonu w kieszeni, bez... wariat!
Rockers