O niedźwiedziu spotkanym w Karpatach, gruzińskich toastach, mięsie pieczonym z mrówkami i pasjonujących podróżach - z Mirosławem Lechem, wójtem Korycina, rozmawia Piotr Biziuk.
Lubi pan podróże?
Jest to niewątpliwie duża przyjemność – gdy można zobaczyć coś nowego. Myślę jednak, że najpierw trzeba poznać to, co jest najbliżej, później swój kraj, a jeżeli jest możliwość, to dopiero wtedy wędrować dalej.
Pamięta pan swoja pierwszą zagraniczną podróż?
W czasach, gdy byłem studentem mogliśmy podróżować właściwie tylko po „demoludach”.
Gdzie pan więc trafił?
To były czasy niezwykłe, akurat ten okres, gdy papieżem został Polak, gdy wybuchła „Solidarność”. Był to okres pewnej odwilży. Nie podróżowaliśmy wtedy na Zachód. Byliśmy jako studenci we Lwowie. Później jechaliśmy na Węgry, do Rumunii. Udało mi się być też w Bułgarii.
Słynne Złote Piaski?
Między innymi. Również Czechosłowacja, „enerdówek”...
Sporo pan widział...
Jak na tamte czasy, to myślę, że tak.
Wtedy wielu Polaków wyjeżdżało do „demoludów”, żeby dorabiać. Zdarzało się to panu?
Myślę, że każdy Polak, który wyjeżdżał za granicę o tym wiedział. Zawsze była to motywacja związana z tym, że można było zwrócić sobie koszty podróży. Jako studenci nie mieliśmy zasobnych kieszeni.
Co pana najbardziej fascynuje w podróżach: ludzie, widoki, kuchnia?
Wszystko. Jest to też istotne w tej pracy, czy w tej służbie, którą wykonuję dla społeczeństwa, ponieważ wszędzie można coś podpatrzeć, wyciągnąć jakieś wnioski, czy to z tych krajów biedniejszych, jak Rumunia, Bułgaria, czy tych zasobniejszych.
Co udało się panu podpatrzeć za zachodzie i zaszczepić w Korycinie?
Trudno to tak od razu określić. Z każdej podróży wyciągam taki wniosek, że nie mamy się czego wstydzić jako Polacy w sensie mentalnym, wykształcenia, rozwoju gospodarczego, czy też naszej polskiej wsi, niezwykłej.
Czym ona się różni od innych?
Charakterem, którego już w Europie Zachodniej nie ma.
Potrafią nam tego zazdrościć?
O tak. Często spotykam się z samorządowcami z innych krajów. Ci z zachodu zazdroszczą nam tego, że mamy jeszcze tyle do zrobienia, bowiem bezpośrednio pracujemy z ludźmi, budujemy infrastrukturę, przed nami jeszcze wiele lat pracy twórczej. Tymczasem oni zostali już zepchnięci do administrowania, tam wszystko jest zrobione. Nasi goście zazdroszczą nam też przyrody. Jeśli zaś chodzi o gospodarstwa rolne... Weźmy Danię, gdzie przez prawie pół roku w całym kraju śmierdzi gnojowicą. Mały kraj, ale jeden z największych producentów wieprzowiny.
Gdzie najdalej pan dotarł?
Generalnie zwiedziłem Europę. Często podróżujemy z rodziną, od najmłodszych lat naszych dzieci. Najpierw poznaliśmy Polskę. Pierwszy wyjazd mieliśmy, gdy nasz syn miał dziewięć miesięcy. Było przerażenie dziadków. Tymczasem my myliśmy nasze dziecko w strumieniu górskim.
Był pan też w Azji?
Tak, ale to tylko skrawek Turcji i Gruzji. Najpiękniejsze podróże odbywa się własnym samochodem, gdy człowiek jest niezależny.
Pamiętam niesamowity wyjazd z przyczepą kempingową. Kiedy miałem spotkanie w ramach Komitetu Regionów w Grecji, wziąłem trzy tygodnie urlopu. Chcieliśmy ze sobą zabrać synów, ale okazało się, że wolą zostać z namiotem na Węgrzech. Z żoną pojechaliśmy przez Rumunię, Bułgarię i Grecję do dawnego Konstantynopola. Wtedy po raz pierwszy byłem w Azji. To była podróż niezwykła. W Rumunii na podjeździe pod górę przed maskę auta wyszedł nam niedźwiedź. Żona zaczęła to filmować kamerą. Niedźwiedź chciał przejść na drugą stronę drogi, myśmy ruszali samochodem, a on wtedy się cofał. Trwało to kilka minut. Wieczorem chcieliśmy obejrzeć nagranie. Okazało się, że z wrażenia żona nie włączyła kamery.
Była to więc podróż życia?
Bywały jeszcze inne. W 2010 roku udało mi się wyjechać do Hiszpanii, gdzie miało się odbyć spotkanie w ramach Komitetu Regionów. Okazało się, że ze względu na pyły wulkaniczne nad Europą zostało ono odwołane. Mieliśmy więcej czasu. To był kwiecień, tam dwadzieścia kilka stopni ciepła, w kurortach pusto. Na plaży kąpaliśmy się jako jedyni. Dla nas to było cieplutkie morze. Później wiele wrażeń. Przy okazji pojechaliśmy do Portugalii. Dotarliśmy do Cabo da Roca, najbardziej na zachód wysuniętego miejsca w Europie. Pełno kwitnących kaktusów, z przepaścistą skałą. Trafiliśmy na zachód słońca. Coś niezwykłego. Oczywiście wytwórnia porto ze zwiedzaniem. Podczas tej podróży czekało nas też chyba jedno z większych przeżyć: na północy Hiszpanii dotarliśmy do Santiago de Compostella z bazyliką romańską i grobem świętego Jakuba. Wcześniej słyszałem o tym miejscu niewiele. Okazuje się, że przybywa tam bardzo wielu pielgrzymów, wędrując szlakami oznaczonymi muszelkami. Widzieliśmy wędrowców, którzy – co się u nas rzadko zdarza – idą samotnie, albo w bardzo niewielkich grupkach.
Chciałby pan wybrać się na taką wyprawę?
Tak, oczywiście, że tak. Szczególnie żonie ten pomysł się spodobał, bo ona co roku wędruje z synami pieszo do Wilna. Wracając do tematu, niesamowita była też przeprawa przez Pireneje. Jechaliśmy trasą przez park narodowy. Piękne krajobrazy. Podróżuje się wśród letnich krajobrazów, by za chwilę wyjechać w śnieg, gdzie spotykają się narciarze.
A pana wyprawa do Azji?
Łącznie pokonaliśmy chyba 10 krajów z niezwykłą Turcją. Miejscem, gdzie warto pojechać jest Kapadocja. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że obok Efezu znajduje się miejsce, gdzie Matka Boska zasnęła, gdzie jest dziś niewielki murowany kościółek. Wrażenie niesamowite, tym bardziej, gdy człowiek sobie pomyśli, że 2000 lat temu było to miejsce, gdzie Matka Jezusa dotykała ziemi. To się czuje, że tak było naprawdę. Obok w Efezie znajduje się prawdopodobnie grób świętego Jana, który opiekował się Maryją. Mamy więc groby trzech apostołów: świętego Piotra w Rzymie, świętego Jakuba w Compostelli i świętego Jana w Efezie.
Jaka jest najdziwniejsza potrawa, której pan próbował?
Pewnie taka, którą kiedyś robiliśmy na kempingu w Debreczynie. Byliśmy tam z dziećmi. W mięso wlazły nam tysiące mrówek. Szkoda nam jednak było to wyrzucać. Upiekliśmy więc to. Dzieci o niczym nie wiedziały. Wyjątkowo ta potrawa wszystkim smakowała.
Ale specjały gruzińskie są najbardziej przystające do naszego podniebienia. Wielokrotnie miałem okazję uczestniczyć w posiłkach, czy wręcz ucztach wydawanych przez gruzińskich gospodarzy z okazji naszej tam wizyty. Niezwykłość polegała między innymi na tym, że tam się nie zabiera talerzy, które nie są puste. Potrawy są dostawiane piętrowo na stół. I wszechobecne wino. Jeżeli gruziński gospodarz nie przygotuje sobie na rok zapasów, około 1500 litrów, to jest to gospodarz kiepski. Przy stole rozmawia się tam poprzez toasty. To swoista konwersacja, zwyczaj, który niesie ze sobą wiele pozytywnego przekazu. Jest też pewna hierarchia wznoszenia toastów: od Gruzji, pokoju, rodziny, dzieci, poprzez różne doraźne sprawy. To cały ceremoniał. Jeżeli ktoś wstaje i wznosi toast do kogoś, to ten wskazany musi się odwdzięczyć toastem.
Jaki toast pan wznosił?
Mnóstwo ich było.
Jacy ludzie najbardziej pana oczarowali?
Na pewno najwięcej czaru mają ludzie wschodu. Najprzyjemniej podróżuje się na wschód od Polski, tam gdzie tkwią nasze korzenie, tam, gdzie się czuje dawną obecność Rzeczypospolitej Obojga Narodów, tam, gdzie są mniejsze lub większe grupki Polaków. Ale nie tylko. Bo czy Białorusini, czy Rosjanie, czy Ukraińcy jako ludzie są bardzo podobni do nas. Poza tym to podobny język, podobna kultura. No i poznawanie miejsc historycznych jest niezwykle pasjonujące. Wilno jest miastem niezwykłym, także Lwów – dwa miasta, które niosą ze sobą zapach Polski utraconej. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że historia już nie wróci.
Jakie ma pan plany jeśli chodzi o podróże?
Ziemia Święta. Poza tym wszędzie jest fajnie. Bardzo chętnie bym wracał w niektóre miejsca, bo wciąż jest tam wiele do odkrycia. Na pewno nie chciałbym podróżować z biurem podróży.
Dlaczego?
Tam nie ma możliwości ruchu. Tymczasem jadąc własnym samochodem zatrzymujemy się gdzie chcemy. Na przykład w Rumunii bywaliśmy w zakątkach niedostepnych, gdzie było pusto. Kiedyś obudziliśmy się, a okazało się obok płynie strumyk. Poszliśmy się kąpać, po co prysznic? Innym razem okazało się, że na parkingu gdzieś w Karpatach nieopodal stali rolnicy sprzedający miejscowe specjały, wspaniałe sery...
Smaczniejsze niż korycińskie?
A skąd!
To, czego u nas się nie spotykało, i co mnie zaskoczyło we wsiach rumuńskich, to sposób, w jaki oni trasportowali mleko. Byliśmy tam wieczorem, może o 21, i ludzie wędrowali z mlekiem do samochodu z 500-litrowa bańką, który to mleko przyjmował. Widać bylo jak na dłoni, który gospodarz jest zamożniejszy. Najbiedniejsi nieśli konewki. Można było porównać poziom rozwoju wsi rumuńskiej w stosunku do naszej.
Z kolei w Bułgarii dziwiliśmy się, że taki kraj można przyjmować do Unii Europejskiej.
Dlaczego?
Poza wybrzeżem jest tam tragedia, jeśli chodzi o infrastrukturę, o sypiące się bloki, o biedę.
Co pan będzie robił, kiedy przejdzie pan na emeryturę?
Nie mam pojęcia. Chciałbym być zdrowy i w pełni sił, bo wtedy człowiek ma pomysły i chęć do życia.
Dziękuję za rozmowę.