Jerzy Wilczewski, plantator z Biołous w gminie Janów opowiada o tym, jak udało mu się rozwinąć działalność, jakie uprawy prowadził na swoim gospodarstwie oraz o tym, jak dzięki niemu ochrzciło się czworo Rosjan z Sachalinu.
Pierwsza część rozmowy z Jerzym Wilczewskim do przeczytania na naszym portalu: Marzyłem o tym, żeby kiedyś żyć normalnie
Jak udało się panu rozwinąć gospodarstwo?
Inspiracją do rozbudowy gospodarstwa było to, że pozyskaliśmy bardzo tanie źródło energii w postaci odpadów drzewnych. Przez całe lata 80-te był ogromny kryzys w branży opałowej. Przydziały węgla co prawda były, ale nie można go było nigdzie dostać. W latach 80-tych i gajowy, i leśniczy stał w kolejce po węgiel. Opalanie drewnem było wstydem. Nikomu nie przychodziło do głowy, że palenie drewnem może wytworzyć tyle energii... Kiedy staliśmy przed dylematem, że brakuje nam opału, przypomniałem sobie historię, którą kiedyś gdzieś czytałem. W czasie wojny Niemcy wybudowali w Polsce całą sieć tartaków, zrobili to kompleksowo. Powstały też maszynownie, w których nie było prądu, z silnikami elektrycznymi, z kotłowniami. Kotłownia opalana odpadami drzewnymi wytwarzała parę, para poruszała lokomobilę, a ta z kolei wprawiała w ruch olbrzymi generator. To wszystko funkcjonowało jeszcze do roku 1967 w Czarnej Białostockiej. Za Gomułki to jednak zamknięto, bo wytwarzanie prądu w taki sposób okazało się przestępstwem.
Wzięliśmy więc parę butelek żytniej z kłoskiem, pojechaliśmy do Czarnej. Popiliśmy, pospaliśmy pod tym niemieckim paleniskiem, obejrzeliśmy je dokładnie. I zrobiliśmy jedno u siebie, wzorując się na tamtym. I wszystko ruszyło. Zorientowałem się, że mamy za darmo tyle paliwa. Dziś w przemyśle drzewnym najlepiej sprzedają się trociny, zrębki.
Kiedy to było?
To był 1990 rok.
A więc upadek komuny nie wiązał się w żaden sposób z koniecznością przestawienia produkcji?
Nie. Można już było robić na własną rękę. Rakowski powiedział, że co nie jest zabronione z mocy prawa, to jest dozwolone. Wprowadził też bardzo uproszczoną rejestrację firm. Wtedy każdy chłopak mógł sobie pójść i zgłosić działalność gospodarczą w urzędzie gminy, a następnego dnia zaczynać już produkcję.
Na naszym terenie są gleby piątej i szóstej klasy. Wiele z nich po wojnie zostało obsadzonych sosną. Pod koniec lat 80-tych miała już ona 30-40 lat i trzeba było przeprowadzić trzebież. A tego było tyle! Powstawały więc różne niewielkie zakłady zajmujące się obróbką drewna. Tyle że pozostawało im 30, nawet 40 procent odpadów. Trzeba je było gdzieś zutylizować albo wywieźć.
Więc gdy przyjeżdżał pan Wilczewski...
... to wszyscy mówili: super. I jeszcze butelki dawali kierowcą, żeby szybciej zabrał od niego, a nie od sąsiada. Teraz to kosztuje niesamowite pieniądze. I tak opalaliśmy tym materiałem szklarnie aż do roku 2000. Mogliśmy dzięki temu rozwinąć naszą produkcję. Mieliśmy po prostu czym palić. Inni narzekali, że nośniki energetyczne są bardzo drogie. A myśmy się śmieli z tego wszystkiego.
Ile pan teraz ma hektarów?
Szklarni?
Nie, wszystkiego.
Dwa tysiące z haczykiem. Jesteśmy w tej chwili w trakcie sprzedaży niektórych gruntów.
Co pan obecnie uprawia?
To, co się kiedyś opłacało, dziś już się tak nie opłaca. Składają się na to różne przyczyny. Naszą główną uprawą obecnie jest borówka amerykańska, mamy jej 330 hektarów oraz hodowla jeleni. To wszystko, na czym obecnie można zarabiać. Mamy jeszcze trochę bzu, który już nie owocuje, mamy rokitnik. Oddaliśmy trochę porzeczki, aronię. Są to obecnie uprawy mało opłacalne.
Co w przyszłości będzie się opłacało?
Tego nikt nie wie.
Co pan uważa za swoją największa porażkę?
Bo ja wiem? Nie odpowiem na to pytanie, nie wiem.
A największy sukces?
A to niech już ludzie ocenią.
Potrafi pan przyciągać deszcz?
Chciałbym, ale uważam, że modlitwy w tym pomagają. Kiedyś pracowaliśmy nad tym, napisaliśmy nawet w tej sprawie do odpowiednich instytucji w Ameryce, bo dowiedzieliśmy się z telewizji, że można wywołać deszcz drogą polaryzacji. Nie odpowiedzieli nam wprost. Odpisali, że byłaby to najstraszniejsza broń, gdyby znalazła się w rękach niepoczytalnych ludzi. Nie zdradzili nam tej tajemnicy.
Ma pan jeszcze jakieś marzenia?
Żeby zdrowym być, cieszyć się życiem. No, wiele jest innych marzeń – żeby pojeździć, zwiedzić trochę świata. Muszę jednak powiedzieć, że chociaż nigdy w życiu nie byłem na żadnym urlopie, czy wypoczynku, bo nie potrzebuję tego, to świata zwiedziłem dużo, ale zawsze w interesach, z jakimś celem pozytywnym. Zresztą wiele rzeczy tu sprowadziłem. Uprawę czarnej porzeczki na tym terenie ja wprowadziłem, uprawę aronii – ja, podobnie uprawę rokitnika, bzu czarnego, borówki. Jelenie - też ja, róże też. Może trochę dużo tego „ja” wyszło. Różne inne pomysły też były, żeby na przykład borowiki uprawiać...
Borowiki?
Są opracowane metody. Może nie do końca dopracowane, ale przestałem się tym zajmować ze 20 lat temu. Myślę, że 20 lat postępu na pewno coś w tej sprawie przyniosło.
Co pana najbardziej cieszy?
Jak wszystko układa się dobrze w rodzinie i gospodarstwie.
Pamięta pan swoją najdalszą wyprawę?
20 lat temu znaleźliśmy się na wyspie Sachalin. To była „zakrytaja zona”, zwykli Rosjanie nie mieli tam prawa wstępu. 160 kilometrów dalej była już Japonia. Wszędzie pełno wojska. Byliśmy tam pierwszymi Polakami po II wojnie światowej. Ówczesne władze Związku Radzieckiego chciały obsadzić prawie cały Sachalin czarną porzeczką. Gdy u nas trwał porzeczkowy boom, przyjechał tu dyrektor z instytutu aluminiowego, w zasadzie był to zakład wdrożeniowy. Gdy zobaczył, co tu robimy, to zapytał, kto kupuje nasze owoce. Odpowiedzieliśmy, że Niemcy. Spytał, co dalej dzieje się z porzeczkami. Odparliśmy, że powstają z nich soki, wysyłane m.in. do Japonii. Więc on wpadł na pomysł, że owoce te można uprawiać na Sachalinie. Dwa miesiące później tam właśnie się znaleźliśmy.
Jak wyglądał pobyt na Dalekim Wschodzie Rosji?
Lataliśmy helikopterami dużo, nawet bardzo dużo. Przyjmowali nas bardzo fajnie. Jedną noc spędziliśmy w hotelu, kolejne dziesięć noclegów mieliśmy w mieszkaniu głównego myśliwego Sachalinu. Wieczory spędzaliśmy na długich dyskusjach. Był prezydent Sachalinu i pierwszy sekretarz, wojskowi, helikopter stał koło domu, w każdej chwili mogliśmy gdzieś polecieć. Wszechobecna pszeniczna była. Rodzina, u której się zatrzymaliśmy to byli rdzenni Rosjanie. Szczególnie żona głównego myśliwego, teść i teściowa wciąż wypytywali mnie o Boga, o Jezusa Chrystusa, o Matkę Boską. A ja nie jestem żadnym teologiem, opowiadałem, ile umiałem. W tamtejszej gazecie ukazało się kilka tekstów, pamiętam duże, czarne litery i tytuł „Szto dajet nam Isus Christos”. Na całym Sachalinie nie było ani cerkwi, ani kościoła, żadnej wiary, nic. A tutaj raptem w gazecie coś się ukazuje. I przyjeżdża potem ktoś, kto siedzi całymi wieczorami, pije „pszeniczną” i odpowiada na pytania o Bogu.
Już trzeba nam było wyjeżdżać, zjechało kilka uazów, mają nas odtransportować na lotnisko, a nagle wychodzi żona myśliwego Sachalinu i mówi „Pan Jurek, ja was praszu na komnatu”. Przeszliśmy przez jeden, drugi, trzeci pokój. Ona zbladła i mówi „Wy tak gawarili o Bogu. Ja oczień praszu, chriestitie mnie i maju siemju”. Ciśnienie mi podskoczyło. I widzę jak ona wyciąga cztery koperty. Powiedziała, że tam są ich wszystkie dane, żeby je schować, i żeby nikt się o tym nie dowiedział. Prosiła, żeby przysłać im zaproszenia, a oni szybko przyjadą, żeby się ochrzcić. Ja wychodzę, a do mnie mówią „Szto ty takoj biełyj?”
Czy ci Rosjanie rzeczywiście przyjechali do Polski?
Przyjechali. W lipcu 1991 roku jechali pociągiem przez siedem dni. Cztery osoby gotowe do chrztu.
Gdzie odbyła się uroczystość?
W cerkwi w Sokółce. Jechali tu z myślą, że ochrzczą się w kościele katolickim. Akurat, gdy byli w Polsce, doszło do puczu w Moskwie. Wtedy Gorbaczow w jednym ze swoich wystąpień powiedział, że będzie tolerancyjny, że nawet w takim miejscu jak Sachalin pozwoli na wybudowanie co najmniej jednej cerkwi. Tak głęboko zapadło im to w pamięci, że gdy tu przyjechali, przez trzy doby zastanawiali się gdzie się ochrzcić. Zadecydowały względy praktyczne. Pojechaliśmy do księdza prawosławnego do Sokółki. Przeprowadził z nimi rozmowy, dał katechizmówki. No i w niedzielę rano wszyscy przyjęli chrzest.
Dziękuję za rozmowę.
Notował: Piotr Biziuk